Ten artykuł pochodzi z książki „Opowieści hawajskie”.
Jack London o sobie
Urodziłem się w San Francisco w 1876 roku. W wieku piętnastu lat uważałem się za mężczyznę wśród mężczyzn. Jeśli miałem wolną złotówkę, wydawałem ją na piwo, uważając, że jest to bardziej męskie niż kupowanie słodyczy. Teraz, gdy moje lata niemal się podwoiły, wyruszam na poszukiwanie dzieciństwa, którego nigdy nie miałem. Jestem mniej poważny niż kiedykolwiek wcześniej w życiu. Chyba w końcu odnajdę tę chłopięcość!
Od najmłodszych lat życie nauczyło mnie obowiązków. Nie pamiętam, żeby ktokolwiek uczył mnie czytać czy pisać – te umiejętności posiadałem już w wieku pięciu lat. Moja pierwsza szkoła znajdowała się w Alameda, ale zanim się obejrzałem, wyjechałem z rodzicami na ranczo. Jako chłopiec ranczerski od ósmego roku życia ciężko pracowałem.
Moje doświadczenia szkolne były nietypowe. Druga szkoła, w której próbowałem się czegoś nauczyć, znajdowała się w San Mateo. Każda klasa miała osobne ławki, ale były dni, gdy nie siedzieliśmy w nich wcale, ponieważ nauczyciel często się upijał. W takich chwilach jeden z najstarszych uczniów bił nauczyciela, a ten, by wyrównać rachunki, karał młodszych chłopców. Możesz sobie wyobrazić, co to była za szkoła.
Nie miałem w rodzinie nikogo, kto przejawiałby literackie zainteresowania. Najbliżej tego był mój pradziadek, „Ksiądz” Jones, Walijczyk, który w głębi lasów szerzył Ewangelię.
Jednym z najwcześniejszych i najsilniejszych wrażeń mojego dzieciństwa była ignorancja innych ludzi. Przeczytałem Alhambrę Washingtona Irvinga, zanim skończyłem dziewięć lat, i nie mogłem pojąć, dlaczego inni ranczerzy nic o niej nie wiedzą. Byłem przekonany, że ignorancja to cecha charakterystyczna dla wsi. Pewnego dnia na ranczo przyjechał mężczyzna z miasta. W błyszczących butach i płóciennym płaszczu wydawał się oświecony. Z cegieł starego komina zbudowałem model Alhambry – wieże, tarasy, wszystko było na miejscu. Zaprowadziłem go tam, pytając o Irvinga. Ku mojemu rozczarowaniu, nic o nim nie wiedział. Wtedy pocieszyłem się myślą, że na świecie są tylko dwaj mądrzy ludzie – Washington Irving i ja.
Moje lektury w tamtym czasie były zdominowane przez groszowe powieści i gazety, które podsuwała mi służba. Byłem osamotniony, więc czytałem wszystko, co wpadło mi w ręce. Jedną z książek, która wywarła na mnie ogromne wrażenie, była Signa Ouida. Pochłaniałem ją przez lata, choć mój egzemplarz nie miał zakończenia. Nie znając finału, marzyłem razem z bohaterem, pragnąc wielkości.
Moja praca na ranczu często polegała na pilnowaniu pszczół. Siedziałem pod drzewem od wschodu słońca do późnego popołudnia, czekając na roje. Był to czas na czytanie i marzenia. Jedyną przerwą w monotonnym dniu był alarm o roju, kiedy ranczerzy wybiegali z garnkami i wiadrami wody, próbując go schwytać.
Dolina Livermore, gdzie mieszkałem, była płaska, a otaczające wzgórza wydawały się nudne. W tamtym czasie życie na ranczu uważałem za najnudniejszą możliwą egzystencję. Każdego dnia marzyłem o wyjeździe za linię horyzontu, aby zobaczyć świat. Już wtedy pojawiały się we mnie szepty, podszepty. Mój umysł tęsknił za pięknem, choć moje otoczenie było surowe i pozbawione uroku. Nie doceniałem wzgórz i dolin, dopóki ich nie opuściłem.
Zanim skończyłem jedenaście lat, opuściłem ranczo i przyjechałem do Oakland. Spędzałem tam całe dnie w Wolnej Bibliotece Publicznej, czytając wszystko, co wpadło mi w ręce, aż z powodu braku ruchu rozwinąłem pierwsze objawy tańca świętego Wita. Moje młodzieńcze rozczarowania zaczęły się szybko, gdy dowiedziałem się więcej o świecie. W tym czasie zarabiałem na życie jako kioskarz, sprzedając gazety na ulicach. Od tamtego momentu aż do szesnastego roku życia imałem się tysiąca różnych zajęć – praca przeplatała się ze szkołą, a szkoła z pracą.
Potem nadeszła żądza przygód i opuściłem dom. Nie uciekłem – po prostu wyjechałem do zatoki i dołączyłem do piratów ostrygowych. Czasy tych piratów już minęły, a gdybym dziś został za to osądzony, prawdopodobnie dostałbym pięćset lat więzienia. Następnie zostałem marynarzem na szkunerze i łowiłem łososie, a później, paradoksalnie, znalazłem się w patrolu rybackim. Moim zadaniem było aresztowanie osób łamiących prawo połowowe – głównie Chińczyków, Greków i Włochów. Nie raz patrolowanie kończyło się tragicznie, ale moją jedyną bronią był stalowy widelec stołowy. Mimo to czułem się nieustraszony, wspinając się na burty łodzi, by dokonać aresztowań.
Następnie zrezygnowałem z życia na morzu i popłynąłem na wybrzeże Japonii na polowanie na foki, a później udałem się na Morze Beringa. Po siedmiu miesiącach wróciłem do Kalifornii i podjąłem się różnych prac – od przerzucania węgla, przez prace dorywcze jako longshoreman, aż po zatrudnienie w fabryce juty, gdzie pracowałem od szóstej rano do siódmej wieczorem. Planowałem wyruszyć na kolejną wyprawę na foki z załogą statku Mary Thomas, ale jakoś ich przegapiłem. Statek zaginął, a cała załoga zginęła.
W międzyczasie, jeszcze w szkolnych latach, pisałem zwykłe wypracowania, które otrzymywały standardowe pochwały. Pracując w fabryce juty, od czasu do czasu próbowałem swoich sił w pisaniu. Praca zajmowała mi trzynaście godzin dziennie, ale chciałem znaleźć chwilę dla siebie, co utrudniało rozwijanie moich literackich ambicji. Pewnego dnia gazeta San Francisco Call ogłosiła konkurs na artykuł. Matka namówiła mnie, bym spróbował. Tematem mojego tekstu był „Tajfun u wybrzeży Japonii”. Pisałem po nocach, mimo zmęczenia i konieczności wstawania o wpół do piątej. Po trzech wieczorach pracy – najpierw pisząc, potem skracając tekst – zgłosiłem artykuł. Ku mojemu zaskoczeniu zdobyłem pierwsze miejsce, pokonując studentów z Uniwersytetów Stanforda i Berkeley.
Ten sukces skłonił mnie do poważniejszego myślenia o pisarstwie, ale moja natura nie pozwalała mi popaść w rutynę. Poza krótkim artykułem, który Call szybko odrzucił, odłożyłem pisanie na później.
Wyruszyłem w podróż po Stanach Zjednoczonych, od Kalifornii po Boston, a następnie powróciłem na wybrzeże Pacyfiku przez Kanadę. Tam trafiłem do więzienia za włóczęgostwo. To doświadczenie zmieniło moje spojrzenie na świat i uczyniło mnie socjalistą. Wcześniej wierzyłem w godność pracy. Nie znając Carlyle’a ani Kiplinga, stworzyłem własną ewangelię pracy – pracę postrzegałem jako uświęcenie i zbawienie. Duma z ciężko wykonanej pracy była dla mnie wszystkim. Byłem lojalnym niewolnikiem systemu kapitalistycznego.
Podróżując ze Wschodu na Zachód, zobaczyłem różnicę między tymi światami. Na Zachodzie mężczyźni byli silni, a praca szukała ludzi. Na Wschodzie ludzie mało znaczyli i polowali na pracę za wszelką cenę. Zobaczyłem robotników wyniszczonych, żyjących na dnie społecznym. Wtedy postanowiłem, że nigdy więcej nie będę wykonywał ciężkiej pracy fizycznej, chyba że będzie to absolutnie konieczne. Od tamtej pory robiłem wszystko, by uciec od tego rodzaju życia.
W wieku dziewiętnastu lat wróciłem do Oakland i zacząłem uczęszczać do szkoły średniej. Była to placówka prowadząca szkolny magazyn, który publikował cotygodniowe – a może comiesięczne – wydania. Pisałem do niego opowiadania, niemal w całości oparte na moich morskich i włóczęgowskich doświadczeniach. Przez rok łączyłem naukę z pracą woźnego, która była moim źródłem utrzymania. Ostatecznie zrezygnowałem, gdy obciążenie okazało się zbyt duże.
W tamtym czasie moje socjalistyczne poglądy zaczęły przyciągać uwagę, przez co zyskałem przydomek „Chłopiec Socjalista”. Doprowadziło to do mojego aresztowania za publiczne przemówienia na ulicy. Po opuszczeniu szkoły średniej, przez trzy miesiące intensywnie uczyłem się na własną rękę i podjąłem trzyletnią pracę, by wstąpić na Uniwersytet Kalifornijski. Pragnienie zdobycia wykształcenia było dla mnie niezwykle silne. Utrzymywałem się, pracując w pralni i pisząc w wolnym czasie. Był to jedyny moment, gdy pracowałem z prawdziwą pasją, choć zadanie było zbyt trudne. W połowie pierwszego roku byłem zmuszony zrezygnować z uniwersytetu.
Prasując koszule i inne ubrania w pralni, próbowałem jednocześnie pisać. Często zasypiałem z piórem w dłoni. W końcu porzuciłem pracę w pralni i poświęciłem się wyłącznie pisaniu, marząc na nowo o sukcesie. Jednak po trzech miesiącach prób, zniechęcony, uznałem swoją porażkę i wyjechałem do Klondike w poszukiwaniu złota. Podróż zakończyłem pod koniec roku z powodu wybuchu szkorbutu, który zmusił mnie do powrotu. Podczas tej morderczej drogi powrotnej, liczącej 1900 mil w otwartej łodzi, sporządziłem jedyne notatki z podróży. Klondike nauczyło mnie ciszy i refleksji – tam ludzie nie mówią, tam się myśli. To miejsce nadało mojemu życiu prawdziwą perspektywę.
Podczas pobytu w Klondike zmarł mój ojciec, a ciężar utrzymania rodziny spadł na moje barki. Czasy w Kalifornii były trudne, a znalezienie pracy graniczyło z cudem. W desperacji napisałem opowiadanie „Down the River”, które zostało odrzucone. Wkrótce potem stworzyłem opowiadanie na dwadzieścia tysięcy słów dla prasy, które także nie znalazło uznania. Mimo odrzucenia wciąż pisałem, bez znajomości procesu wydawniczego czy kontaktu z kimkolwiek, kto mógłby mi pomóc. W końcu jedno z moich opowiadań zostało przyjęte przez kalifornijski magazyn, za co otrzymałem pięć dolarów. Wkrótce potem czasopismo The Black Cat zaoferowało mi czterdzieści dolarów za kolejne opowiadanie.
Od tego momentu sytuacja zaczęła się poprawiać. Wydawało się, że przynajmniej przez jakiś czas nie będę musiał zarabiać na życie przerzucaniem węgla – choć robiłem to w przeszłości i mógłbym do tego wrócić, gdyby zaszła taka potrzeba.
Moja pierwsza książka została opublikowana w 1900 roku. Mogłem zarobić sporo, pracując dla gazet, ale miałem wystarczająco dużo rozsądku, by odmówić zostania „niewolnikiem maszyny do zabijania ludzi”, za jaką uważałem gazetę dla młodego człowieka w okresie formowania. Dopiero gdy ugruntowałem swoją pozycję jako autor magazynów, zacząłem regularnie pisać dla prasy.
Jestem zwolennikiem regularnej pracy i nie czekam na natchnienie. Mimo że z natury jestem niedbały, nieregularny i skłonny do melancholii, wypracowałem w sobie dyscyplinę. To zasługa dawnych dni spędzonych na morzu, które nauczyły mnie rygoru i ograniczeń. Pięć i pół godziny snu dziennie to średnia, której ściśle przestrzegam, i nigdy nie zdarzyło się, bym nie zasnął, gdy przyszła pora.
Lubię sport – boks, szermierkę, pływanie, jazdę konną, żeglarstwo, a nawet latawce. Choć cenię życie w mieście, wolę jego bliskość niż samą metropolię. Mimo to wierzę, że życie na wsi jest najbardziej naturalne i spełniające.
W mojej dojrzałości największy wpływ wywarli na mnie Karol Marks w sposób szczególny i Herbert Spencer w sposób ogólny. Gdybym w młodości miał szansę, zająłbym się muzyką. Teraz, w późniejszych latach mojego życia, gdybym miał milion lub dwa, poświęciłbym się poezji i pisaniu pamfletów.
Moje najlepsze prace to Sprzysiężenie starców i fragmenty Listów Kempton-Wace. Nie wszyscy podzielają moją opinię – inni wolą jaśniejsze i weselsze utwory. Być może i ja kiedyś zmienię zdanie, gdy dni mojej młodości przeminą.
Tłumaczenie: Sebastian Czarnecki