Wstęp
Osnowę do wypadków będących przedmiotem niniejszego opowiadania dały autorowi stare papiery rodziny X. Zaciekawiony szczególnością faktu, począł skądinąd czerpać wiadomości, przepytywać się między dziećmi, wnukami, a nawet prawnukami (tak szybko bowiem żyją obecne pokolenia) osób działających
w tym dramacie i badania te uwieńczone zostały szczęśliwym skutkiem. Jeden z wyżej wspomnianych wnuków wręczył mu nawet grubą paczkę rękopisów odnoszących się, jak mówił, do sprawy „wezyrskiego rubinu”. Jakoż przeglądając takowe, znalazł w nich autor kilka zeznań osób czynnych w samej sprawie, spisanych na żądanie głównego jej działacza, które to zeznanie autor uznał za stosowne umieścić tu w całości, nic nie dodając ze swej strony ani ujmując. Zeznania te spisywane były w celu przeprowadzenia na drodze sądowej sprawy, która mogła rzucić cień na całe życie głównego bohatera tej dziwnej, niezwykłej, że tak powiem, historii. Autor zmienił tylko nazwiska wszystkich prawie osób występujących w niniejszym opowiadaniu, ze względów zresztą dla każdego widocznych, żeby się miał z nich tutaj tłumaczyć.
Opowiadanie pierwsze
Opowiada pan Kazimierz Kosa, porucznik trzeciego pułku ułanów Księstwa Warszawskiego
I
Zamierzam spisać szczegółowo wszystkie osobliwsze wypadki, jakie w ostatnich miesiącach mnie spotkały i w jakich miałem pierwszorzędny, niestety, udział. Czynię to zaś dlatego, ażeby wobec czekającej mnie walki, wobec licznych, a może i niepokonanych trudności, jakie mnie spotkać mogą i spotkają zapewne, nie zapomnieć o niczym, nic nie pominąć oraz żeby opowiadanie moje potwierdzone przez osoby świadome rzeczy mogło w danym razie służyć jako dokument sądowy.
Dnia 25 maja 1810 roku otrzymałem piśmienny rozkaz, który do dziś dnia posiadam, od mojego rotmistrza, ażebym w dniu 1 czerwca wyruszył z moich zimowych leż, jakie miałem w Kielcach i stanął na letnich biwakach we wsi Grzymale pod Stopnicą. Przyznam się tutaj szczerze, co sądzę, że w żadnym razie mi nie uwłacza, iż rozkaz ten z pewną niechęcią przeczytałem. Byłem młody, liczyłem bowiem wówczas dwudziesty szósty rok życia, żądny zabaw, ruchu, towarzystwa, przekonany na koniec, że po nudnych leżach zimowych w takim miasteczku, jak Kielce, lato
z moim plutonem oraz z całym pułkiem przepędzę w Warszawie, w stolicy, gdzie tyle zabaw, takie życie, tyle ładnych kobiet… A tu nagle otrzymuję rozkaz: wynoś się na całe lato na wieś, zakop się
w jakiejś dziurze, gdzie może nawet nie będzie z kim pogadać, gdzie może nie ma ani jednej ładnej twarzyczki; kląłem na czym świat stoi.
– Co ja tam będę robił? – mówiłem sobie. – Diabli wiedzą, co temu rotmistrzowi strzeliło znów do głowy. Wyprawiać mnie do jakiejś Drzymały, Grzymały… lepiej było już do Kochinchiny, do stu tysięcy batalionów! To jest okropne… Ledwie człowiek tę zimę przepędził, grając w warcaby z księżmi i zaledwie na jednym byłem balu, cieszyłem się Warszawą, a tu Drzymała… A niechże cię sto tysięcy kartaczy!…
Lecz trudno, musiałem słuchać. Przez kilka dni, jakie jeszcze przepędziłem w Kielcach, oprócz koniecznych pożegnalnych wizyt u znajomych mi osób, starałem się wywiedzieć coś o tej niefortunnej Grzymale, którą przezwałem Drzymałą, na znak, że przyjdzie mi tam chyba „przedrzymać” całe lato. Niewiele mi umiano powiedzieć, dowiedziałem się tylko, że to jest bardzo ładny majątek, należący do regimentarza Bogdańskiego, który tytuł ów, jak sami przyznacie, dość zabawny, nosi jeszcze z czasów konfederacji barskiej, w której podobno niepoślednie zajmował stanowisko; że wieś ta leży o parę mil od Stopnicy, ale na uboczu od gościńców, że wprawdzie jest w pięknym położeniu, ale że mi tam niezbyt będzie wesoło, bo ów regimentarz jest już starcem liczącym siedemdziesiąt kilka lat, nikogo u siebie nie przyjmuje i zdaje się, jest całkiem samotny.
– A to mi piękne letnie kwatery wybrał rotmistrz! – myślałem sobie. – Dziurę jakąś, zabitą deskami od świata, w której siedzi stary sknera i samolub, bo oczywiście musi to być samolub
i w dodatku zowie się regimentarz. Po kiego diabła dawano ludziom takie tytuły! Niechże cię kule biją! Jeżeli w tym roku jaka wojna nie wybuchnie, to przyjdzie mi chyba zmienić porucznikowskie szlify na habit mniszy. Czyste rekolekcje! Wszystkie moje narzekania atoli na nic się nie zdały – rozkaz był wyraźny i trzeba było maszerować. Wysławszy na parę dni wprzódy kwatermistrza naszego, żeby nam przygotował kwatery i żywność, dnia pierwszego czerwca wyruszyłem w pochód. Ponieważ dnie już były gorące i rozkaz polecał mi dokonać mego przeniesienia się do Grzymały w dwóch marszach, więc wyszedłem z Kielc wieczorem i idąc kilka godzin nocą, stanąłem na pierwszym etapie w Pierzchnicy, nędznej mieścinie, gdzie nawet porządnej pieczeni dostać nie mogłem. Tu przepędziwszy cały następny dzień, wyruszyłem dalej w drogę dość już późno w nocy, bo około dwunastej, kierując się tak, ażeby nazajutrz około godziny szóstej rano stanąć w owej Grzymale, do której jechałem
z niechęcią i dziwnie jakimś złowrogim przeczuciem. Przeczucie to moje wzmogło się jeszcze bardziej, gdym zakomenderował na wychodnym z Pierzchnicy:
– Dwójkami od prawego, stępa marsz!
Koń mój w żaden sposób ruszyć nie chciał. Na próżno wpakowałem mu obie ostrogi, uderzyłem go kilkakrotnie płazem mej szabli – stawał dęba, sadził szczupaki, a ruszyć nie chciał. Było to tym dziwniejsze, że szkapa była spokojna i cicha jak panienka. Dopiero ordynans mój wziąwszy go za cugle, przy ciągłym wzdraganiu się i oporze, wyprowadził go z miasteczka.
Przyznaję się otwarcie, co wreszcie jest cechą charakterystyczną wszystkich żołnierzy, że jestem przesądny. Moja niechęć, moje przeczucie złowieszcze, opór mego konia kazały mi się spodziewać jakiegoś fatalnego nieszczęścia w Grzymale. Toteż ze ściętym sercem jechałem do niej. Na dobitkę, po północy zerwała się szalona czerwcowa burza, która nas spotkała w gołym polu, w czasie marszu, na bocznej drodze i wśród nocy. Wicher wył jak wściekły, deszcz lał jak z cebra, a pioruny biły jeden za drugim. Jak powiadam, nie było się gdzie schronić, więc maszerowaliśmy dalej, po niegodziwej, gliniastej drodze, która rozmoczona ulewą, stała się grząska i błotnista, tak, że konie brodziły w niej po pęciny. Nad ranem dopiero deszcz ustał i niebo wypogodziło się zupełnie. Zły, zgryziony, klnąc na czym świat stoi, koło godziny siódmej dobiłem się przecież owej Grzymały.
Wioska przy złotych promieniach słońca, płynącego po czystym niebie, przedstawiła nam się bardzo dobrze. Rozrzucona na wzgórzach, wśród drzew i krzewów, pełna świeżości i woni, do czego zapewne przyczyniało się oczyszczone przez burzę powietrze, wyglądała jak jeden duży ogród. Poza wsią na wzgórzu sterczały jakieś ruiny, a jeszcze dalej wśród masy drzew bielał duży, murowany dom, czerwoną dachówką kryty, który oczywiście musiał być dworem.
Na drodze spotkaliśmy naszego kwatermistrza, który wyjechał naprzeciwko nas i zaraz się zajął rozkwaterowaniem plutonu po wsi. Razem z nim dokonałem tej czynności, bo zwyczajem moim było wiedzieć, gdzie i jak stoi żołnierz – po czym z ordynansem
i kwatermistrzem udałem się do dworu. Droga z kończącej się wsi wchodziła w wąwóz – niedaleko tego wąwozu na wzgórzu sterczały owe ruiny, wśród kilku kęp drzew, zachowując w całości kształty kościoła; jak mnie objaśnił kwatermistrz, były to ruiny kościółka amerykańskiego czy kalwińskiego. Poza wąwozem, o dobry kawał drogi, wznosił się na wzgórzu dwór, do którego wiodła pyszna aleja wysadzana olbrzymimi lipami.
Była godzina ósma rano, kiedy na moim koniu, obryzgany błotem, zmoczony i brudny wjechałem w tę aleję. Na jej końcu wznosił się wielki dom murowany, piętrowy, z gankiem wspartym na dwóch filarach – całość trochę staroświecka, ale pańska. Za nim widocznie rozkładał się duży ogród. Nie pytałem wcale kwatermistrza, kto mieszka we dworze, bo zdawało mi się, że wiem, wreszcie byłem zniechęcony zupełnie. Milcząc więc, zajechaliśmy przed ganek, okrążywszy duży klomb kwiatów, na środku którego był kamienny basen – z brązowym posągiem trytona, z którego rozwartej paszczy zapewne czasami tryskała fontanna. Sam dwór, gdym mu się bliżej przypatrzył, był wcale ładnym ze starożytną cechą, choć pełnym fantastyczności i prostoty zarazem gmachem – po słupach ganku, koło okien, wszędzie prawie wił się bluszcz i dzikie wino, nadając całości charakter pełen sielskiej ciszy, spokoju i cienia. Większa część okien tak na dole, jak na pierwszym piętrze miała zapuszczone zielone story. Cisza tu zresztą panowała zupełna – po dziedzińcu przechadzała się poważnie para pawi, a z rozwartych kielichów kwiatów, róż, lewkonii, przyjemna woń wypełniała powietrze.
– Wcale to jakoś nie wygląda na siedlisko sknery i samoluba – pomyślałem sobie, zsiadając z konia i oddając go ordynansowi.
W tejże chwili na ganek wyszedł staruszek jakiś, siwiuteńki jak gołąb, z wąsem dużym, a białym jak mleko, z twarzą pomarszczoną, suchą, ale miłą, z okiem siwym, które spod białych, krzaczastych brwi patrzyło groźnym marsem. Na głowie miał białą, tybetową rogatywkę, ubrany zaś był w długi, kawowego koloru żupan kitajkowy, przepasany pasem z siatki i buty niegdyś żółte, obecnie zblakłe porządnie. Stał, podpierając się na lasce, a za nim parę sług w czarnej liberii.
Skorom zsiadł z konia i skierował się ku schodom ganku, staruszek ów przyłożywszy dłoń do oczu od światła, zawołał drżącym, ale donośnym głosem:
– Witam waszmość pana, panie poruczniku, proszę, proszę dalej!
Wszedłem na kamienne schody ganku, dzwoniąc szablą i ostrogami i przykładając po wojskowemu rękę do czaka, rzekłem:
– Mam honor się przedstawić, jestem Kazimierz Kosa, porucznik pułku ułanów.
Staruszek popatrzył na mnie chwilę, po czym przyłożywszy rękę do ucha, rzekł:
– Mów panie poruczniku głośniej, stary jestem i niedosłyszę.
Od czasu, jak mi te bestie harmaty pod Lanckoroną coś popsuły, mociumdzieju, w uszach, tak już nie słyszę.
Powtórzyłem więc moją prezentację, czego staruszek wysłuchawszy bardzo uważnie, ozwał się:
– Bardzo mi przyjemnie, że waszmość panie poruczniku przepędzisz tu lato u mnie i spodziewam się, że nie będziesz się nudził, mociumdzieju.
– I ja tak się spodziewam, panie dobrodzieju.
– Regimentarzem mnie zowią, bom to tam czasu konfederacji barskiej regimentował województwu sandomierskiemu.
Rzekłszy to, obrócił się żwawo do sług i zawołał:
– Łukawski! Sam tu do mnie!
Na to wybiegł z wnętrza domu także stary człowiek w dreliszkowym żupanie szaraczkowym, z sumiastymi wąsami, szpakowaty dobrze i stanął wyprostowany przed regimentarzem, czekając na rozkaz.
– Stajnię dla koni! Osobną, mociumdzieju, rozumiesz!
– Rozumiem, jaśnie wielmożny panie regimentarzu!
– Owsa dasz co się zmieści, siana!
Po czym obracając się do drugiego sługi, rzekł:
– Zaprowadzisz pana porucznika do jego komnaty na piętrze – i dodał do mnie: – Ja już jestem po śniadaniu, bo śniadam, mociumdzieju, po staremu bardzo wcześnie, ale może zjesz co panie poruczniku?
W istocie byłem głodny – skłoniłem się więc potwierdzająco.
– A no… jak panny zejdą, to poproście pana porucznika – odezwał się do sług.
„Są więc panny” – pomyślałem sobie. „Nie tak mi tu będzie źle, jak się zdawało”.
Pokój, który mi dano, był na pierwszym piętrze, obszerny, widny, wygodny i umeblowany trochę po staroświecku, ale z pańskim splendorem. Wszystko tu było, com tylko mógł potrzebować, nawet szafa z książkami. Okna wychodziły na duży ogród, leżący widocznie w tyle domu. Skorom tu wszedł za służącym i zniesiono moje rzeczy, spytałem się:
– Czy panie prędko będą jadły śniadanie?
– Za chwilę jaśnie panie!
Żwawo więc przebrałem się w mój świeżuteńki mundur porucznikowski i zszedłem ze służącym na dół. Ten wpuścił mnie do dużego pokoju, którego okna także wychodziły na ogród, a drzwi szklane, w tej chwili otwarte na oścież, prowadziły na niewielki taras. W dali poza drzewami świeciły się oblane słońcem ruiny kościółka, o którym już wyżej mówiłem. Przez otwarte drzwi i okna do pokoju wciskała się woń kwiatów i bujnej roślinności oddychającej po burzliwej nocy rozkosznie.
Przy stole zastawionym rozmaitymi przyrządami do kawy oraz ciastem i innymi łakociami spostrzegłem tylko jedną osobę, kobietę nie pierwszej już młodości, ale dość przystojną. Miała na sobie ciemny perkalowy szlafroczek, doskonale oddający jej zgrabne, szykowne i pełne kształty. Duże, czarne włosy okalały czoło gładkie i białe, pod którym świeciły wielkie oczy bardzo rozumne i bystre. Mogła liczyć około czterdziestu lat wieku. Jednym rzutem wzroku opatrzyłem to wszystko i skłoniłem się damie, która spostrzegłszy mnie, rzekła głosem wesołym, dźwięcznym i pełnym jakiejś serdecznej szczerości:
– A! Pan porucznik Kosa! Jesteśmy uprzedzeni o pańskim przybyciu, witam pana.
To mówiąc, podała mi z męskim gestem rączkę maleńką, białą, prześlicznie zbudowaną.
– Proszę, niech pan siada. Widzi pan, jakie my tu śpiochy, godzina dziewiąta prawie, a dopiero ja jedna przy śniadaniu. Ale… ale… to zabawne, wiem, kto pan jesteś, ale pan nie wiesz, kto ja jestem. Więc muszę się panu przedstawić sama, pomijając wszelkie formy konwencjonalne.
Mówiła to głosem wesołym, ze śmiechem. Wstała i kłaniając mi się z poważną minką, rzekła:
– Jestem panna Maria Wadwicz, wnuczka regimentarza, stara panna, nieznośne stworzenie i do niczego. Cóż, zadowolony pan jesteś z prezentacji?
Chciałem coś odrzec, gdy w tej chwili rozległ się za mną głos dziwny, choć pełen dźwięku spiżowego.
– Najniższy, najpokorniejszy sługa panny Marii!
Głos ten mimowolnie, ile że niespodziewany, wstrząsnął mną – żwawo obróciłem się i ujrzałem przed sobą dziwną figurę. Był to mężczyzna wysoki, a cienki jak tyczka. Ubrany był w granatowy frak ze świecącymi guzikami, białe spodnie, pończochy czarne jedwabne i trzewiki ze sprzączkami. U kamizelki zwieszały się łańcuszki od zegarka, pełne pierścieni i rozmaitych złotych ozdób. Głowa pokryta kruczoczarnym włosem, krótko postrzyżonym, była maleńka; twarz chuda, zawiędła, brunatnej prawie barwy, poorana licznymi zmarszczkami. Wygolony był starannie, spod cienkich, ślicznym łukiem zakreślających się brwi patrzyło dwoje oczu dużych, szeroko rozwartych, czarnych, z pewnym odcieniem szafirowym, nadzwyczaj bystrych i przenikliwych. Nos miał rzymski, twarz pociągłą i niezmiernie inteligentną. Całość byłaby bardzo piękna, uderzająca każdego, gdyby nie jakiś złowrogi wyraz oczu, nie spazmatyczne skrzywienie ust. Spojrzał na mnie krótko, przelotnie, ale wzrokiem, co chciał do głębi sięgnąć i skierował się ku pannie Marii. Szedł cicho, zgrabnie, skradając się jak lis lub kot i wziąwszy pannę za rękę, ucałował ją kilkakroć, szepcząc
z pewnym cudzoziemskim akcentem, z emfazą i patosem w głosie i ruchach.
– Zawsze piękna, zawsze! Jak róża rozkwitająca, jak najpyszniejsza róża z doliny Szyrazu.
Panna na ten przesadny i zabawny komplement uśmiechnęła się – ale zdawało mi się, że w jej wielkich, niebieskich oczach mignął jakiś wyraz powstrzymywanego gniewu czy pogardy.
– Niepoprawny pan jesteś, panie markizie – rzekła, cofając rączkę i dodała: – Ale, ale, muszę panów zaznajomić: pan porucznik Kosa, pan markiz Don Diego Cantalacillo Fontiveras.
Skłoniliśmy się sobie, a pan markiz zbliżywszy się do mnie, podał mi rękę i rzekł:
– Hiszpan jestem z rodu, ale dość dawno bawię już w tym kraju, obfitującym w piękne kobiety i jak pan widzisz, władam nieźle waszym nieco twardym, ale prześlicznym językiem.
Skłoniłem się znowu na znak potwierdzenia, a on mówił dalej, wciąż głosem dźwięcznym, ale z ruchami pełnymi przesady:
– Pańscy towarzysze walczą obecnie z moimi rodakami, gnębią mój kraj cudowny, gdzie niebo zawsze lazurowe, gdzie gaje pomarańcz wonią napawają powietrze, ale z tym wszystkim cenię waleczność polskiego żołnierza i witam ją z pewnym uczuciem dumy w pańskiej osobie.
Znowu skłoniłem się, nie wiedząc, co na te pochwały odrzec,
w których prawdę nie wierzyłem, gdy rozwarły się drzwi i weszła,
a raczej wtoczyła się do sali nowa osoba. Była to dama mała, gruba, tłusta, okrąglutka aż miło. Liczyła około pięćdziesięciu lat, ubrana była przesadnie i jaskrawo. Niegdyś może dość ładna, dziś otyła, ze zmarszczkami, podmalowywała się nieco. Wbiegła, trzymając w ręku suto haftowaną chusteczkę i flakonik z perfumami, siadła zaraz na fotelu i rzekła, wąchając perfumy:
– Ach, jakżem się zmęczyła, jakie gorąco! Ręczę, że i w pańskiej ojczyźnie – zwróciła się do Hiszpana – podobnych upałów nie ma. Ach! Don Diego, proszę mi przysunąć stołeczek pod nogi…
Hiszpan skoczył po on stołeczek, a panna Maria rzekła:
– Ciocia pozwoli sobie przedstawić pana porucznika Kosę.
Skłoniłem się znowu, a ciocia obejrzawszy mnie uważnie, uśmiechnęła się rozkosznie, poprawiła loki i rzekła:
– Pan służysz w ułanach, prawda? Śliczne to wojsko. Kiedym bywała na dworze króla Stanisława Augusta, widywałam często pułk… Och! Dziękuję ci markizie, dziękuję… tak mi będzie wygodniej… Biedne ze mnie stworzenie, panie poruczniku, chora zawsze jestem na nerwy, na migrenę… Marysiu, dajże nam raz kawy!
Wszystko to wypowiadała jednym tchem, wachlując się chusteczką i wąchając co chwila perfumy. Gdy jej panna Maria podała kawę, z apetytem poczęła ją połykać, zapychając sobie współcześnie usta masą ciastek. Pan markiz siadł przy niej i szeptał jej coś do ucha, strzelając oczyma na pannę Marię, która znowu co chwila spoglądała na drzwi.
Na koniec otworzyły się te drzwi i weszła jeszcze jedna osoba.
Książka do kupienia w naszej księgarni.
II
Mój Boże, tyle czasu upłynęło od onej chwili, a przecież jakże pamiętam najdrobniejsze szczegóły, jak one utkwiły mi w pamięci. Pamiętam jak dziś ową dużą, nieco staroświecką salę, wyłożoną ciemnym dębowym drzewem, ów stół na środku pokryty śnieżnej białości obrusem, zegar starożytny w kącie, wielkie, czarne obrazy na ścianach, fotel psią skórą obity, w którym siedziała wachlująca się ciocia, okna przysłonięte zielonymi storami i świergot ptactwa z dworu. Wszystko to widzę przed sobą, jak gdyby dopiero wczoraj się stało. Pamiętam, jak na posadzkę ze źle osłoniętego okna padał długi, jasny pas światła słonecznego i jak ona stanęła w tym świetle, spoglądając po nas, niby święta w niebie…
Miała na sobie jasną perkalikową sukienkę w błękitną kratkę, oddającą dokładnie jej kibić, przepasaną niebieską wstążką. Nie szła, ale raczej płynęła. Na jej złote włosy zwinięte w bujne loki padał promień onego światła słonecznego i zmieniał je w lawinę złota. Wielkie, błękitne jej oczy, pełne melancholicznego wyrazu, spojrzały po wszystkich i zatrzymały się dłużej na mnie… Ach, jakaż ona była śliczna, jaka śliczna!…
Kiedy ją zobaczył Hiszpan, porwał się z krzesła, podbiegł ku niej i całując ją w rękę, szeptał:
– Julio, boska Julio! Jako słońce, kiedy promieniami swymi rozpędza ciemności nocne, tak ty smutek zdzierasz z czoła mojego.
Panna Julia nic na to nie odrzekła, ale zbliżyła się do ciotki
i witała się z nią, a ja uczułem gniew do Hiszpana za jego zuchwalstwo, które zdawało mi się, że powinno być koniecznie skarcone.
Tymczasem panna Maria, która o wszystkim pamiętała, przedstawiła mnie swej siostrze, pannie Julii. Odtąd rozmowa stała się ogólną.
– Będziemy tu pana bawić – mówiła panna Maria – żebyś pan się nie zanudził na wsi z parafiankami.
– Nie wiem, jak pan porucznik Kosa o tym myśli – przerwał Hiszpan ze zwykłym sobie zapałem – ale co do mnie, nie sądzę, żeby się można nudzić w towarzystwie tak pięknych, tak dystyngowanych, tak rozumnych dam, wśród natury tak cudownej,
w miejscu tak cichym, zwłaszcza w dzisiejszych czasach, kiedy świat drży w swych posadach i burze po nim szaleją…
– Och, jakżeś to pięknie powiedział markizie – zawołała ciocia, dławiąc się ciastkami – świat drży w swych posadach… Ja nie wiem, co bym z mą biedną, chorą, zdenerwowaną osobą zrobiła, gdyby tu znów wojna wybuchła, jak w przeszłym roku… Umarłabym chyba…
– Nie przeczę – rzekłem na to – że pokój jest rzeczą miłą, ale i wojna ma swoje piękności, swoje uroki, mianowicie dla nas żołnierzy.
– Tak, ale żołnierze teraźniejsi – jęknęła ciocia – tak mało mają galanterii, tak nie zważają na płeć nadobną, na jej słabość, na jej nerwy… Moja Marynko, nalej mi jeszcze kawy.
Nic na to nie odrzekłem, bo i nie było co odrzec – nie chodziło mi zresztą o opinię cioci, która widocznie tylko o sobie myślała
i udając chorą, jadła jak grenadier.
Po skończonym śniadaniu panna Maria zaproponowała przechadzkę po ogrodzie. Ciocia na to rzekła:
– Idźcie, idźcie, ja nie mogę, ruch mnie zabija. Markizie, proszę bardzo, zostań pan przy mnie.
Wyszliśmy więc we troje. Panna Maria przewodniczyła i pokazując mi ogród, który w istocie wart był widzenia, bo był duży i stary, usiłowała podtrzymać rwącą się rozmowę. Julia ciągle milczała lub obrywała listki z róż i ciskała je na ziemię…
– Mamy tu dość cienia w tym ogrodzie – mówiła Maria –
i chłodu w czasie upałów, a oto jest miejsce, gdzie często z Julką przesiadujemy, ładny stąd widok, choć smutny.
Spojrzałem – w dali sterczała owa posępna ruina kościółka, rysując się ciemnymi konturami na czystym niebios lazurze.
– Dlaczego smutny? Ruiny wcale pięknie stroją wszelkie widoki. Czy i pani mówi, że to smutny widok? – spytałem Julię.
– Może bym tak nie mówiła, gdyby nie pewne okoliczności, nie pewna smutna tradycja…
– Julcia mówi – przerwała nagle panna Maria – że do kościółka tego przywiązane są pewne smutne wypadki z dziejów naszej rodziny, ale nieciekawe to rzeczy, wreszcie nie znamy ich dobrze. Pan całe lato u nas zabawi, wszak prawda?
Mówiła to prędko, gorączkowo, jakby chciała zatrzeć, wyrugować niejako z mej pamięci owe słowa Julii o smutnych okolicznościach przywiązanych do tego kościółka.
– Zabawię całe lato – odrzekłem.
– O! To będzie pan miał czas o wszystkim się wywiedzieć! – zawołał za mną nadęty głos Hiszpana.
Obróciłem się szybko i spojrzałem z pewną grozą na tego człowieka, który tak cicho i nagle podkradł się pod nas, żeśmy nie słyszeli. Rzekłem z nietajonym gniewem:
– Mój panie! Wcale nie jestem ciekawy i nie chcę się o nic wywiadywać, i nie lubię, żeby mnie o to posądzano…
Hiszpan począł się śmiać, ale tak dziwnie jakoś, że mimowolnie cofnąłem się. Śmiech ten poczynał się i konał w nim, tylko oczy przymrużone nieco, tylko drganie całego ciała dawało znać, że ten człowiek się śmieje.
– Ho! Ho! Toś pan mało poetyczny – mówił – ruiny, smutna tradycja, noc księżycowa, cóż poetyczniejszego? Ale mniejsza o to, kiedyś pan nie ciekawy… Zacna, szanowna ciocia – dodał, kłaniając się Julii – uprasza panią, byś raczyła do niej zejść na chwilę.
Panny obie odeszły, a ja zostałem sam z Hiszpanem.
– Wątpię jednakże – począł znowu – żebyś pan będąc tak młodym, nie był zarazem poetycznym. Młodość! Cóż to za cudowna chwila w życiu. No, mogę pana zapewnić, że pod względem poetyczności, pod względem arcytragicznych podań Grzymała jest może jedynym miejscem w tym kraju.
– Czy pan znasz kraj nasz cały? – spytałem.
– Nie! Ale wiem, że ludy północne w ogólności odznaczają się leniwą fantazją. O! Nie tak to, jak u nas, jak w moim pięknym, cudownym kraju, gdzie spod każdej skały, każdej ruiny mauretańskiej wytryska pełna tęczowych barw, jak źródło kastalskie, świeża i piękna baśń.
Mówił to z zapałem, który mi się nieco podejrzanym wydał, wzniósłszy oczy w górę, w teatralnej pozie, z przesadą w głosie
i ruchach, co dość śmiesznie wyglądało. Milczałem, patrząc na tego dziwnego, osobliwego człowieka.
– Ale nie można, nie można narzekać na Grzymałę – mówił dalej. – Gdyby nie to niebo blade nad nami, gdyby nie gruszki
i jabłonie zamiast cytryn, oliwek i pomarańcz, gdyby wreszcie nie ten oddech natury nieco zimny i martwy, jaki bije nam w twarz, to sądząc z podań przywiązanych do tej oto tam ruiny – i wskazał na widniejący z dala kościółek – i do tego domu, a mianowicie do jednego pokoju… Ach! – przerwał nagle – pan mieszkasz na piętrze!
– Tak – odrzekłem – dano mi tam kwaterę, bardzo zresztą wygodną i za dużą nieco dla żołnierza…
– Od ogrodu?
– Tak…
– Ach! Strzeż się pan, od pańskiego mieszkania o parę tylko pokoi jest komnata, do której nikt z mieszkańców tego domu nie chciałby wejść, choćby mu góry złota obiecywać za to…
– Ha! Ha! Ha! – zaśmiałem się. – Cóż, straszy tam, czy co?
– Hm! – obejrzał się wkoło. – Bo ja wiem, coś tam prawią
o jakimś olbrzymim rubinie, który tam ma leżeć, a który rodzinie Bogdańskich nieszczęście sprowadza; komnata ta nazywa się „sułtańską”… Dziwy o niej prawią…
W tej chwili przypomniałem sobie, że panna Maria kiedy jej siostra wspomniała o tradycji przywiązanej do ruin kościółka, gwałtownie zwróciła rozmowę na inny przedmiot. Nie chcąc więc być niedyskretnym i wdzierać się w tajemnice rodzinne, podejrzewając wreszcie Hiszpana, który nie wiem po co mi to wszystko opowiadał, sięgnąłem po zegarek i patrząc nań, rzekłem:
– Przepraszam pana, już jedenasta, muszę iść do moich żołnierzy.
I skłoniwszy mu się, ruszyłem do furtki, którą widziałem na końcu alei, a skąd zdało mi się, że łatwo dostanę się do wsi. Jakoż miedzami, wśród bujnych zbóż, doszedłem do samego wzgórza, na którym sterczała ruina kościółka. Dzień był skwarny, a przy tym południe bliskie, więc słońce lało warem na spieczoną ziemię. Zmęczony bezsenną nocą i gorącem, zaniepokojony nieco położeniem moim w tym domu i wypadkami, jakie mogą nastąpić, dziwnie wzruszony widokiem anielskiej postaci Julii, wdrapałem się na owo wzgórze i pod dużym krzakiem jałowca położyłem się w cieniu, by trochę odpocząć i odetchnąć. Wokoło mnie sterczało spośród krzaków i zielska bujnie rosnącego kilka głazów skalistych, nagich, na których wygrzewały się jaszczurki.
Widać stąd było wybornie ogród dworski i sam dwór, którego dach czerwoną dachówką kryty, migotał się pod blaskiem słońca – widać było zielone story w oknach i taras wychodzący na ogród, na którym to tarasie w wielkich drewnianych donicach stały egzotyczne kwiaty. Rozróżniałem między nimi olbrzymi kaktus, którego mięsiste i grube liście spadały wokoło donicy. W powietrzu migocącym jak brylantowy pyłek roiły się muszki, czasem zabrzęczała pszczoła – i od zboża szedł świergot koników polnych. Zresztą była cisza niczym niezmącona. Na czystym lazurze nieba nie było najmniejszej chmurki, żadnej plamki, od czasu do czasu tylko przebiegła jaskółka lub skowronek zatrzepotał w skrzydła, zawisł w górze i śpiewał.
Chciałem nieco pomyśleć, a jednak nie mogłem. Umysł mój nocą w marszu spędzoną i gorącem był dziwnie obezwładniony. Na próżno się siliłem zebrać nieco myśli, rwałem mimowolnie szmaragdowy mech pokrywający głazy, spoglądałem na grzejące się jaszczurki i ciągle widziałem przed sobą albo szafirowe oczy Julii, albo nerwowo drgające usta Hiszpana, albo jaskrawe wstążki u czepka cioci. Oczy mi się kleiły i gwałtowny sen mnie morzył, pot kroplami spływał mi po twarzy. Nie chcąc zasnąć na tej skale, podniosłem się z trudnością i począłem się piąć dalej pod górę.
Góra ta była skałą, pełną stromych głazów, porosłą gęsto krzakami jałowca, głogu i wszelakiego zielska. Na szczycie wznosił się tylekroć już wspomniany kościółek, otoczony gromadą przepysznych starych lip, klonów, świerków, modrzewia i jałowców. Był to maleńki lasek, rozciągający się od kościółka aż do stóp wzgórza, od jego strony zachodniej. Wszedłszy w niego, potknąłem się nagle, spojrzałem na dół i spostrzegłem duży, płaski kamień
z napisem:
D.O.M.
Tu spoczywają zwłoki
Fati… Tur… Suł.
Reszta była tak zatarta, że domyślić się nie mogłem.
– Co to jest? – szepnąłem. – Cmentarz?
Spojrzałem wokoło. W istocie był to stary, zaniedbany cmentarz. Znać jeszcze było mogiły, acz gęstym zarosłe zielskiem, gdzieniegdzie kamienie grobowe lub krzyże… Wszystko to było opuszczone, smutne, posępne nad wyraz. Stałem tak przez chwilę, patrząc na ów pierwszy głaz, o który się potknąłem i nagle przypomniałem sobie, że we dworze, niedaleko od mej kwatery, jest pokój zwany „sułtańskim”.
– Czyżby to była mogiła jakiego sułtana tureckiego? – spytałem siebie.
Ukląkłem, party jakąś niewytłumaczoną ciekawością, odgarnąłem zielska, wytarłem kamień chustką i zdołałem jeszcze odczytać te słowa:
Zgasła w Bogu A.D. 1686 d. 24 Junii… Ten Kamień położył jej Jac… Bog… Cześnik… A.D. 1786 d. 24 Junii. Prosząc o Zdrowaś M…
– W sto lat po śmierci położono jej kamień grobowy – szepnąłem – umarła dnia 24 czerwca…
Wstałem, obtarłem czoło z potu i rzekłem:
– Dziwna rzecz, jak mi się ciągle przypomina to, co mi ten… Hiszpan… mówił: sułtańska komnata! Oczywiście wyraz niedokończony „Suł…” oznacza sułtankę… dziwna rzecz… i mówią
o smutnej rodzinnej tradycji przywiązanej do tego kościółka.
Spojrzałem na ten kościółek. Stał on pośród drzew smutny, zrujnowany, czarny, o popękanych i walących się ścianach. Dach niegdyś cegłą kryty, która gdzieniegdzie na krokwiach zdołała się jeszcze utrzymać, był podziurawiony, pozapadany, połamany. Była to zupełna i ze wszech miar smutna ruina. Zbliżyłem się do niego, depcząc mogiły, kamienie grobowe z napisami i bez. Na ścianach ruiny było także kilka tablic marmurowych, poświęconych przeważnie zmarłym członkom rodziny Bogdańskich. Zajrzałem przez małe, okratowane okienko do katakumb będących pod kościółkiem i przy jasnym blasku dnia ujrzałem w nich trumny popękane, porozpadane, z których gdzieniegdzie patrzyły czarnymi oczyma trupie głowy… Wiała stamtąd stęchlizna grobowa… Pod dachem, z dziur zwieszały się garście słomy, mchu… prawdopodobnie gniazda sów i puszczyków.
Smutny jakiś, znękany, obszedłem kościółek i zbliżyłem się do jego drzwi frontowych. Nad bramą odwieczną, trzymającą się jeszcze cało, dzięki żelaznym sztabom, jakimi była obita, świecił na marmurze wytarty nieco napis:
Haec ecclesia…
spontu suo…
Johannes Bogdański, Castellanus Sandomir…
A.D. 1686
– A więc stawiany współcześnie z jej śmiercią! – szepnąłem
i spojrzałem wokoło.
Przede mną, w dole nieco, leżała wieś i kręciło się po niej kilku moich ułanów. Dalej spoza dachu jednej chałupy sterczało kilka lanc w piramidę ułożonych, których chorągiewkami wiatr lekko szamotał. Słychać też było śmiechy i śpiewy.
Poznałem głos najlepszego śpiewaka w plutonie, mazura spod Ciechanowca, noszącego zabawne nazwisko „Ogon” i począłem się spuszczać z góry wąską drożyną do wsi.
Zobaczywszy moją dzielną wiarę, ożywiłem się nieco, pierzchły smutne myśli. Obejrzałem konie, czy nakarmione i wyczyszczone, zajrzałem do każdej kwatery, skosztowałem obiadu i wezwawszy wachmistrza plutonu, nakazałem mu, ażeby jutro o godzinie piątej rano pluton w paradnej formie stanął na drodze ku dworowi, gdyż chcę go nieco wymusztrować.
– Oprócz tego – dodałem – od jutra, żeby mi jeden żołnierz konno i zbrojno co dzień stawał we dworze, na posyłki.
– Dobrze, panie poruczniku – odrzekł stary wachmistrz.
Wydając rozkazy, szedłem powoli, a za mną wachmistrz
i mimo woli skierowałem się na drożynę ku kościółkowi.
– Już możesz odejść Marcinie – odezwałem się do wachmistrza.
– Przepraszam pana porucznika – rzekł tenże z zaambarasowaną i arcygłupkowatą miną – ale ja bym z przeproszeniem chciał coś rzec, jeno nie wiem jak…
Zatrzymałem się i spojrzałem na wąsacza, który się niemiłosiernie krzywił i jeszcze niemiłosierniej drapał po uczciwie wystrzyżonej głowie.
– Co chcesz stary, mów!
– A to, panie poruczniku, może ja tam z przeproszeniem i głupi jestem, alem ja też stary ułan i wyjadacz nie lada, a co wiem, to wiem…
– Więc cóż, gadaj prędko, bo mi się spieszy – rzekłem, patrząc na zegarek. Była już godzina druga.
– Ano… powiem zaraz, ja też to gadam z dobrego serca, do stu lanc! Widziałem ja niejedne zwaliska, ale takich okropnych, jak te – i wskazał na kościółek – nie widziałem, a ludzie też po wsi gadają, że niebezpiecznie jest tam chodzić, bo i duszę, i ciało zatracić można. Więc skorom widział, że pan porucznik tamtędy idziesz, strach mnie wziął i chciałem już kazać trąbić na trwogę, by biec porucznikowi na pomoc, bo to panie poruczniku zginąć od kuli, od lancy, ano wielka mi rzecz, ale do kroćset saperów, zginąć diabeł wie od czego, to źle…
– Głupstwa gadasz stary – rzekłem na to – dzień, południe.
– Cóż, że południe, ale co ludzie gadają, to gadają i ja zaklinam pana porucznika, żeby tamtędy nie szedł…
– Ale cóż ludzie gadają?
– Ano… z przeproszeniem gadają, że tam leży jakaś bisurmanka, poganka okrutna, co tumani ludzi i do grobu ich wciąga
i dusi… Gadają, że ją tam kiedyś umęczyli we dworze… a już najgorzej dokazuje w noc świętojańską.
– Głupstwa pleciesz, torby sieczki niewarte. Idź do koni, a jutro o świcie żeby mi pluton był gotów.
Stary umilkł, a ja poszedłem drożyną dalej. I wreszcie nie mogłem inaczej zrobić, choćby dlatego, żeby przekonać żołnierzy
o niedorzeczności owej baśni. Ale dało mi to dużo do myślenia.
– Więc nie omyliłem się – mówiłem sobie – pod tym kamieniem spoczywają zwłoki Turczynki „sułtanki”, data śmierci wyryta na grobie zgadza się z datą ludowego podania, więc ta smutna tradycja rodzinna to morderstwo!… Szczególna rzecz.
Wzdrygałem się. Stałem już pod kościółkiem. Cisza była jak przedtem – tylko koniki polne świergotały i skowronek gdzieś pod błękitem wyśpiewywał. Smutny, acz pełen jakiegoś zabobonnego strachu, przeszedłem koło ruiny i depcząc po mogiłach, stanąłem nad grobowcem sułtanki. Wstrzymałem się mimowolnie, popatrzyłem chwilkę i już miałem iść dalej, gdy nagle błysło mi coś pod słońce. Zostałem niby piorunem rażony i nachyliwszy się, spostrzegłem na grobowym kamieniu, świeżo przeze mnie oczyszczonym z pleśni i mchów, jasny, świecący guzik metalowy.
– Przecież to nie mój – rzekłem, podnosząc go.
Jakoż nie był on moim już dla tego samego, że guziki nasze były białe i miały na sobie obok herbu księstwa numer pułku, a na tym guziku wybity był jakiś dziwny herb, złożony z orłów, gryfów, hełmów, krzyży itp. Zaraz mi przyszedł na myśl granatowy frak Hiszpana i jego świecące guziki.
– Czyżby mnie szpiegował? – szepnąłem, oglądając się dokoła.
Ale wkoło była cisza niczym niezamącona.
– Ej do stu bomb – mruknąłem – niech on ze mną nie żartuje!
Serdeczną miałem ochotę wrócić się, huknąć na ułanów i kazać przetrząsnąć całą górę, a złapawszy Hiszpana, dać mu cichaczem, w lasku, małą nauczkę bizunową. Ale wstrzymałem się.
To mnie do niczego nie doprowadzi, zresztą jego tu już zapewne nie ma, nie głupi czekać – trzeba z nim inaczej grać. Dowiem się przecież, co to znaczy. Zresztą skądże pewność, że ten guzik należy do niego?
Schowałem guzik w celu porównania go z guzikami u fraka Hiszpana i wolno zszedłem z góry. W ogrodzie dworskim nie spotkałem nikogo, tylko na tarasie siedział Hiszpan i paląc fajkę, czytał najspokojniej jakąś książkę. Spostrzegłszy mnie, powstał.
– Cóż, ze spaceru?
– Nie… byłem u moich żołnierzy – odrzekłem, spoglądając
z ukosa na jego frak.
– Aaa! – mruknął i puścił kłąb dymu.
Ja tymczasem nic nie dojrzawszy, przeszedłem koło niego
w zamiarze udania się do siebie.
Na schodach spotkałem starego kamerdynera.
– Obiad o której u was? – spytałem.
– O trzeciej, jaśnie panie.
– Obudzisz mnie o trzeciej, bo chcę spocząć nieco… albo lepiej powiedz o tym memu ordynansowi.
Przyszedłem do siebie, rzuciłem się na łóżko i zaraz zasnąłem snem kamiennym.