Do poczytania: H. G. Wells, Cudowny gość

Pewna ilość mieszkańców w Sidderton (oraz parę osób z najbliższej okolicy) ujrzało w nocy, nazwanej później nocą „Dziwnego ptaka”, olśniewające światło nad trzęsawiskami w Sidderford.
W samym Sidderford nikt tego nie zauważył, ponieważ większość mieszkańców już spała.
W ciągu dnia wiatr ciągle wzrastał, skowronki to unosiły się, szczebiocąc nad trzęsawiskiem, to znów podlatywały w górę,
a wiatr je porywał i unosił wraz z zeschłymi liśćmi. Słońce zaszło wśród krwawego podścieliska chmur. Księżyca nie było. Przedstawiano później ten pozorny meteor jako przedziwną, złocistą jasność, podobną do lśniącego promienia nieporównanego blasku, wydobywającego się wprost z łona niebios. Półkola błyskawic, podobne do krzywych szablic, przerywały jednostajność tej jasności. Błysnął – i potem noc stała się jeszcze głębsza. „Przyroda” otrzymała nawet kilka korespondencji w tym przedmiocie i zamieściła ilustrację tego zjawiska, bardzo jednak wedle ogólnej opinii, niepodobną. (Ilustrację tę można oglądać w CCLX tomie tego wydawnictwa, strona 42).
Żywa dusza w Sidderford nie widziała tego zjawiska, tylko Anna, żona Hookera Durgan, leżąc bezsennie, zobaczyła odblask świetlny na murze, chwiejący się na kształt złotego języka. Należała też do liczby tych, co słyszeli jakiś hałas. Oprócz niej, słyszał go jeszcze Lumpy Durgan i matka d’Armory. Twierdzili zgodnie, że był to jakby śpiew dziecięcy, dźwięki drżących strun harfy, kaskada tonów harmonijnych, przypominających głosy organów. Głosy te zabrzmiały i zaraz ucichły, jak skrzyp otwieranych i zamykanych nagle drzwi.
Przedtem i potem słyszeli tylko wycie nocnego wiatru nad trzęsawiskiem i huk fal w grotach w Sidderford, roztrzaskujących się o ostrza skał.
Matka Armory opowiadała, że miała ochotę płakać, słysząc te odgłosy. Lumpy zaś martwił się, że ich nie słyszy więcej.
Oto wszystko, co można powiedzieć o tej przedziwnej jasności, rozbłysłej na chwilę nad moczarami w Sidderford, i o muzyce, która wedle tych wersji miała towarzyszyć zjawisku. Nie mogę jednak zapewnić, czy te opowieści miały istotny związek z historią „Dziwnego ptaka” podaną poniżej. Notuję je tylko w tym miejscu z przyczyn, które ciąg dalszy wyjaśni.

II
Sandy Bright schodził wolno drogą, niosąc duży połeć słoniny, otrzymanej od Spinnera w zamian za zegar ścienny.
Nie widział wcale światła, natomiast zobaczył „Dziwnego ptaka”. Usłyszał nagle szelest skrzydeł za sobą i głos, podobny do jęku kobiety. Ponieważ szedł sam i był z natury nerwowy, obrócił się przestraszony i ujrzał wśród ciemnej gęstwiny cedrów, wieńczących dolinę, coś dużego i czarnego. To coś zbliżało się wprost ku niemu. Natychmiast rzucił słoninę i zaczął biec, co miało ten skutek, że upadł głową do przodu.
Był tak przerażony, że mimo usiłowań nie mógł przypomnieć sobie początkowych słów „Pater noster”. Dziwny ptak bił skrzydłami tuż nad nim: był nieco większy od samego Brighta, a skrzydła miał szerokie i, zdaniem tego ostatniego, czarne.
Sandy wrzasnął w przekonaniu, że nadchodzi jego ostatnia chwila. Lecz ptak minął go, szybując w głąb doliny, przeleciał nad plebanią i zniknął w mgłach nocnych, w stronie Sidderford.
Sandy Bright leżał rozpłaszczony przez dłuższą chwilę, usiłując dojrzeć ptaka w ciemnościach. W końcu dźwignął się na kolana i przymykając powieki, gorąco dziękował niebu za cudowne ocalenie. Następnie zaczął schodzić ku wiosce, mówiąc do siebie, wyznając głośno swe grzechy, wszystko ze strachu, że cudowny ptak może wrócić. Widząc go i słysząc, przechodnie sądzili, że jest pijany. On zaś od tej nocy stał się innym człowiekiem. Przestał pić i oszukiwać skarb państwa przez sprzedaż drobnych, srebrnych wyrobów bez patentu. Połeć słoniny, porzucony, leżał na stoku wzgórza, póki go nie znalazł wędrowny kupiec, idący nad ranem z Portburdock.
Pomocnik solicytatora z Iping-Hanger był drugim z rzędu pośród tych, którzy zobaczyli dziwnego ptaka. Wyszedł on przed śniadaniem, by podziwiać wschód słońca i właśnie w tym celu wspinał się na szczyt wzgórza. Niebo splamione tu i tam obłokami, które rozpraszały się wolno, oczyściło się z chmur w ciągu nocy. Pomocnik myślał z początku, że ma przed sobą orła. Widział go u zenitu, na niebotycznej wyżynie, jak promienną plamkę, ponad różową frędzlą obłoczków. Ptak zdawał się kołysać, bić ciałem o taflę nieba, jak uwięziona jaskółka o szyby okna. Potem, zniżając lot, opadł w cień leżący nad ziemią i opisując olbrzymi łuk, przepłynął ponad Hanger i zniknął za lasem Siddermorton Parku.
Ptak przewyższał wielkością człowieka. Na chwilę przed zniknięciem, światło wstającego słońca uderzyło promieniami w piaszczyste wzgórza i dotknęło skrzydeł ptaka, które rozbłysły promienistym blaskiem i tęczami drogich kamieni: ptak przepłynął, a widz pozostał z otwartymi ustami.
Jakiś rolnik, idąc do pracy, wzdłuż kamiennego muru, okalającego Siddermorton Park, ujrzał ptaka, lśniącego przez chwilę ponad nim i znikającego wśród cienistych gałęzi buków. Nie rozróżnił jednak koloru skrzydeł, zauważył tylko, że nogi były długie, gładkie i różowe, barwy skóry ludzkiej, a ciało nosiło białe plamy. Ptak przeciął powietrze lotem strzały i zniknął.
To byli trzej naoczni świadkowie, którzy pierwsi widzieli „Dziwnego ptaka”. Nikt w dzisiejszych czasach nie ma zwyczaju przytajać się wobec diabła, ani wobec jego złośliwości, nikt nie podziwia skrzydeł tęczowych, w blasku wschodzącej jutrzenki, by nie szepnąć o tym ani słowa nikomu. To też pomocnik solicytatora opowiedział przy śniadaniu o swej wizji matce i siostrze; potem kowalowi, który mieszkał przy drodze wiodącej do biura pomocnika w Portburdock, a cały ranek, zamiast przepisywać akta prawne, rozprawiał o tym ze swymi kolegami. Sandy Bright opowiedział rzecz całą panu Jakyll, pastorowi metodystów, a ów rolnik staremu Hugh’owi, a następnie wikaremu z Siddermorton.
Nie należą oni wszyscy do ludzi obdarzonych zbytnią wyobraźnią, pomyślał sobie wikary z Siddermorton, coś w tym musi być. Jego zdaniem skrzydła te były z pewnością brązowe, a ptak z opisu przypominał flaminga.

Książkę można zakupić w naszej księgarni.

III
Wikary z Siddermorton (wioska położona w głębi tej okolicy, o dziewięć mil w linii powietrznej od Siddermouth) był ornitologiem. Dla kawalera w jego położeniu, jakieś zamiłowanie do zbiorów botanicznych, folklorystycznych lub archeologicznych jest niemal nieuniknione. Zajmował się też geometrią, przedstawiając od czasu do czasu niepodobne do rozwiązania problemy w „Educational Times”, ale nade wszystko ornitologia była jego słabą stroną.
Do spisu ptaków, przylatujących czasem do Anglii, dodał nawet dwa nieznane dotąd gatunki. Imię jego spotykało się często na łamach „Zoologista”. Być może poszło już w zapomnienie, żywię nawet bardzo poważne obawy w tym względzie; świat bowiem tak szybko idzie naprzód.
Nazajutrz po ukazaniu się cudownego ptaka, to ten, to ów przychodził potwierdzić opowiadanie rolnika. Mówili też o przedziwnym blasku światła, które się ukazało nad moczarami w Sidderford. (Nikt jednak tych dwóch faktów nie wiązał ze sobą).
W tym czasie wikary z Siddermorton miał dwóch rywali w poszukiwaniach naukowych: Gully z Sidderton, który widział zadziwiający meteor, a nawet jego rysunek wysłał do „Przyrody” i trafikant Borland, handlujący okazami przyrodniczymi, który miał w Portburdock małe laboratorium morskie.
Borland – myślał wikary – powinien się ograniczyć do skorupiaków, tymczasem on zasiada w koszykowym krześle na wybrzeżu i korzystając ze swego położenia, chwyta nadmorskie ptaki rzadkich gatunków. Dla każdego, kto wie do czego mogą się posunąć kolekcjonerzy, jasnym było, że ci dwaj ludzie w ciągu dwudziestu czterech godzin przewrócą całą okolicę do góry nogami w pościgu za dziwnym gościem.
Wikary siedząc właśnie w bibliotece, spoglądał na grzbiet księgi Sanndara pod tytułem: Ptaki brytyjskie. W dwóch miejscach tego dzieła już było wydrukowane: „Jedyny gatunek, znany w Brytanii, został schwytany przez Wielebnego K. Hilyera, wikarego w Siddermorton”. Oto sposobność do nowej podobnej wzmianki. Któryż zbieracz może się poszczycić podobnym wyróżnieniem? Spojrzał na zegarek: była druga godzina, właśnie zjadł obiad i powinien się zebrać do zwykłej drzemki. Wiedział dobrze, że jeżeli wyjdzie teraz na skwar słoneczny zaraz dozna niemiłego uczucia w szczycie czaszki i w ogóle w całym organizmie. To prawda, ale Gully pewnie już jest w drodze, krąży już i wypatruje. Pomyślcie, gdyby to był istotnie cenny okaz, a Gully go złapał?!
Strzelba stała w kącie. (To zwierzę miało różowe nogi i tęczowe skrzydła. Ten konflikt barw był wielką podnietą). Chwycił za strzelbę.
Miał ochotę wyjść przez oszklone drzwi, werandę i przez ogród dojść do drogi, wiodącej w stronę wzgórza, by uniknąć oczu swej gospodyni. Jego polowania nie były mile widziane, wiedział o tym. Ale idąc ogrodem, w kierunku owej drogi, spostrzegł żonę proboszcza z dwoma córkami, z rakietami tenisowymi w ręku. Małżonka proboszcza była młodą kobietą, o nieugiętej woli. Przychodziła grać w tenisa na jego murawie, zrywała róże, różniła się z nim we wszystkich punktach wiary i krytykowała w całej parafii jego życie prywatne. Wikary żył w nieustannym strachu przed tą kobietą i usiłował pozyskać jej przychylność.
Ale przecież tak bardzo interesował się ornitologią… Wyszedł jednak drzwiami od ulicy.

Książkę można zakupić w naszej księgarni.