ROZDZIAŁ IV.
W którym jest opowiedziane jako nasi rycerze sromotnie dostali się w jasyr babski.
Jechali w milczeniu. Marcinek był zły na siebie, na Grzesia, na wszystko, że tak zabłądził i od wojska się oddzielił. Był przy tym w wielkiej obawie. Nie wiedział, gdzie się znajduje i dokąd go ta droga, którą jechał, zaprowadzi. A nuż wpadną niespodzianie we dwóch na jaki czambuł tatarski? Wczoraj, gdy z panem Zawiszą wysłany był na podjazd, sam słyszał, jak chłopi opowiadali o licznych oddziałach, które rozbiegły się po całej okolicy, rabowały, wsie paliły i w jasyr brały. Sami przecież napadli nagle na taki czambuł, z kilkudziesięciu koni złożony, rozbili go i języka wzięli. Bardzo więc było rzeczą możliwą wpaść i teraz na taki oddziałek tatarski i dać marnie gardła.
Jechał więc Marcinek zły i nadzwyczajnie niespokojny, oglądał się na wszystkie strony, nadsłuchiwał pilnie, ale nic nie widział prócz czarnej puszczy i drogi przecinającej tę puszczę; nic nie słyszał prócz nieustannego szumu boru.
Powoli dzień się robił, dzień chmurny, wietrzny i posępny. Po niebie bałwaniły się szare, mętne chmurzyska i deszcz mżyć znowu począł.
Za Marcinkiem wlókł się Grześ, otulony w swą czujkę i drzemał zapewne po dawnemu, bo się nic nie odzywał i kiwał szpetnie na kulbace.
Droga była błotna, pełna kałuż i korzeni; konie głodne i zmęczone, widocznie ustawały. Marcinek rozmyślał nad tym, żeby gdzie przystanąć, odpocząć nieco, a nade wszystko szkapy nakarmić tą trochą obroku, jaki mieli w sakwach, przywiązanych do łęku kulbaki.
Ujrzawszy na lewo od drogi niewielką polanę, przez którą błotnisty strumyk się sączył, zatrzymał konia i odwracając się do towarzysza, zawołał.
– Grześ!
Grześ swoim zwyczajem drgnął cały, podniósł głowę, oczy szeroko roztworzył i spytał.
– A co?
– Jak myślisz, a gdybyśmy spoczęli oto na tej łączce? Konie ledwie nożyskami powłóczą, należy je podkarmić.
Marcinek w obecnym, bardzo niebezpiecznym, jak mu się zdawało, położeniu, całkiem zapomniał o swych górnolotnych wyrażeniach i mówił jak zwyczajny śmiertelnik.
– Hm! – odparł, przeciągając się, Grześ – ja myślę braciszku, że twoja rada jest dobra. Sam stary pan Andrzej Kossobudzki z Kossobud, a mój stryjko, choć jest człek mądry i „głowaczem“ przez sąsiadów zwany, nic by mądrzejszego nie wymyślił A… a… a…
Ziewał głośno i przeciągał się leniwie.
– Nie drzyjże się, do paralusza. Cały bór twoje a! a! a! powtarza.
– A niech sobie powtarza. Brrr! psi czas! zziąbłem jak nieboskie stworzenie, a moje kiszki w żywocie takiego ci obertasa grają, że gdyby go usłyszał stary dziaduś, pan Piotr Kossobudzki, toby podskoczył, choć pono ma już sto lat. Więc co? zsiadamy?
– Oczywiście, że zsiadamy. Trzeba konie nakarmić, bo inaczej ustaną.
To rzekłszy, Marcinek skręcił w bok z drogi i wjechał na niewielką grząską łączkę. Tu na jej skraju, wśród krzaków leszczyny i głogu zsiedli z koni, zdjęli sakwy z obrokiem, nałożyli je na łby końskie, popręgów u kulbak popuścili i sami legli na suchszym nieco miejscu pod starym, rozłożystym świerkiem, skąd drogę doskonale było widać.
Smutno było w lesie i na niebie. Deszcz drobniutki kropił, jakby kto siał przez przetak, las jęczał żałośliwie i cała natura okryła się szarą, brudną, ponurą płachtą mgły.
Grześ milczał i uparcie przypatrywał się koniom, jak łakomie żarły obrok, jak potrząsały sakwami, a chrzęst ścieranych ich zębami ziaren owsa słyszeć można było wyraźnie.
Marcinek, któremu coraz ckliwiej na duszy się robiło, rzekł nagle do towarzysza.
– Czemu siedzisz jako mruk? Czemu nie gadasz?
– Hm! widzisz braciszku, nie gadam nic, bo myślę.
– Owa! dziw nie lada: Grześ Kossobudzki myśli. Zapisać by to trzeba czarnolśniącym węglem w kominie. I o czymże ty myślisz?
– Myślę o tym braciszku, że nasze konie są od nas szczęśliwsze.
– I dlaczegóż to?
– A dlatego, że mają co jeść, mają obrok, a gdyby obroku nie było, to jest trawa na tej oto łączce i zawżdy by się nażarły. A my co? Ściskam coraz bardziej pas i na ostatnią już dziurkę go zapiąłem, a i tak mię wszystko opada, bo żywot jest pusty, jako głowa niejakiego pana Marcina Boguty, przydomku Stągiewka.
Na ten przytyk Marcinek chciał coś ostrego odrzec, gdy nagle Grześ zerwał się, głowę naprzód w kierunku lasu wysunął i począł nosem pociągać, jakby coś węszył. Rękę do góry podniósł i syknął.
– Tsst!
– Co takiego? – zapytał Marcinek, mocno zaniepokojony tą postawą socjusza.
– Czuję!
– Co czujesz?
– Zapach pieczeni z cebulą!
– Bodajże cię zabito! – obruszył się Marcinek – ciebie zawsze trzymają się głupie kpiny. Żeby w takim niecnotliwym terminie, jak nasz, kpić jeszcze, to trzeba na to być tylko Grzegorzem Kossobudzkim. A to mię hultaj przestraszył! Bodajeś przepadł!
– Aj braciszku, nie kpię ja wcale. Wyraźnie czuję zapach pieczeni z cebulą, a nawet jakiś szelest w boru. O! nie słyszysz?
Marcinek, naprawdę przestraszony, zerwał się na równe nogi i zaczął niespokojnie oglądać się dokoła i nadsłuchiwać. Ale nie zdołał jeszcze dobrze się rozpatrzyć w lesie zasnutym szarą mgłą, gdy nagle podniosła się ogromna, dzika, piskliwa wrzawa, i ze wszystkich stron wypadło na łączkę i na naszych oniemiałych ze strachu rycerzy kilkanaście bab i dziewuch wiejskich. Leciały one pędem, boso, uzbrojone w miotły, ożogi, motyki, siekiery, z zapaskami przez wiatr wydymanymi, piszcząc przeraźliwie i krzycząc w niebogłosy.
– Bij! zabij rabuśników! pogańskich synów! Tatarzynów! bij! zabij!
I nim Marcinek mógł się opamiętać i za swój krzyżacki miecz schwycić, jakaś olbrzymia baba tak go zdzieliła miotłą przez głowę, że zatoczył się i potknąwszy się o jakiś korzeń, padł jak długi, niegodziwie kalecząc ręce o ostre kolce cierni. Zaraz też cała gromada bab dopadła do niego i niemiłosiernie prać go poczęła miotłami i ożogami, a jedna z nich, ta sama, która go potężnym ciosem drapaki na ziemię zwaliła, usiadła mu na głowie i wołała:
– Dawać pęta, zwiążemy rakarza i do pana starosty zaprowadzimy, żeby go obwiesił.
Marcinek, który był chłopakiem silnym, szarpnął się, babę z siebie zwalił, zerwał się na nogi i dobywając swego miecza krzyżackiego, krzyknął strasznym głosem.
– Precz, bo was posiekam!
– O! laboga! – wrzasnęły baby i odskoczyły jak oparzone, a jedna zawołała.
– Dyć on po ludzku gada!
Ale Marcinek, rozśmieszony nagłym przestrachem bab, odzyskał spokój i nuż prawić górnolotnym stylem.
– O! szybkopędne białogłowy, zali nie sprawdza się na was wielkomądre przysłowie o długich waszych włosach, ale za to krótkim rozumie? Czyż napadając na nas milczkiem, jak skrytochytre koty albo inne dzikoleśne zwierzęta, nie widziałyście, że jesteśmy mężnodzielni rycerze i chrześcijanie katolicy?
– To wy katolicy? – spyta z niedowierzaniem owa najwyższa i najsilniejsza baba, która tak sromotnie zaraz z początku obeszła się z Marcinkiem.
A zaraz też ozwie się piskliwy, śpiewny głos Grzesia.
– Oczywiście, serce, że jesteśmy katolicy, a nie żadne Tatary. Tfu! do paralusza! jakżeście mogły nas wziąć za tych pogan przebrzydłych? My należymy do żołnierzy pana marszałka, który gromi Tatarów; zaś w nocy wypadkiem zabłądziliśmy.
Baby poczęły się na siebie oglądać i widocznie wahały się co czynić, gdy owa najwyższa z nich, która zdawała się mieć naczelną komendę nad tym babskim legionem, rzecze.
– A oni skąd tu przyszli?
– Idziemy z Siłańca – odparł Grześ.
– Hm! a oni nie wiedzą, że dziś świtaniem Polaki napadli pod Krasnobrodem Tatarów i porzezali ich śpiących jak baranów?
– Nic nie wiemy, skądże? całą noc tłuczemy się po tym boru, jak Marki po piekle. I gdzież to ten Krasnobród?
– A będzie stąd ze dwie mile. My tu w lesie całymi wsiami siedzimy z dobytkiem i gadziną, chowając się przed Tatarami. Ale chłopy nasze, jak jeno świtaniem Krasnobrodzianie dali znać o biciu Tatarów, zara wszyscy polecieli, żeby tłuc tych rabuśników po lesie, a my też, obaczywszy was, z czym która mogła, rzuciłyśmy się, bośwa myślały, żeście Tatarzyny.
– Ale broń Boże, skądże znowu – zawołał Grześ – no, Kachna – obrócił się do jednej z dziewek – czy ja patrzę na Tatarzyna? powiedz, serce, czym ja podobny do Tatarzyna?
Dziewucha zaczerwieniła się odwróciła tyłem i spytała.
– A oni skąd mnie znają?
Oczywiście Grześ pierwszy raz ją w życiu widział i na chybił trafił nazwał Kachną, wiedząc, jak to imię pospolite jest u nas po wsiach.
– O! ja was wszystkie znam! – zawołał – pamiętasz, Maryśka, jakeśwa chodzili na gruszki do sadu dworskiego?
– Ej – odparła zaczepiona – ja ta na żadne gruszki z nimi nie chodziłam.
– Jak to, nie chodziłaś? I śmiesz jeszcze zaprzeczyć? O dziewucho!
Dziewczyna się zaczerwieniła, inne śmiać się poczęły, a Marcinek przez ten czas stał jako słup nieruchomy i poważny, wsparty na swym krzyżackim mieczu, strasznie markotny, że jego „mężnodzielnego“ rycerza proste baby wiejskie sromotnie pokonały.
A wtem owa przewodnicząca innym babom po krótkiej, cichej naradzie z najstarszemu rzekła.
– Co tu gadać po próżnicy! widziewa dobrze, żeście nie Tatary, ale zawżdy patrzycie na jakichś włóczykijów. To już inak być nie może, jeno pójdziecie do naszego pana starosty, z nim ta pogadacie i albo on was obwiesi, albo puści wolno.
Perspektywa obwieszenia nie bardzo się uśmiechała Grzesiowi, a Marcinek, zadumany w sobie, zdawał się nic nie słyszeć i nic nie rozumieć.
– A gdzież jest ten wasz pan? – spytał Kossobudzki.
– Niedaleko stąd, będzie milka, mieszka na zameczku w boru.
– A będzie tam co jeść? bom strasznie głodny.
– Czemu nie? Jak się sprawiedliwie wytłumaczycie, to wam pewnikiem u pana starosty ptasiego mleka nie zabraknie.
– Cóż, Marcinku, mówisz na to? – zwrócił się do Boguty.
– A nic! – odparł tenże chmurnie.
– Więc chodźmy.
– A chodźmy!
I otoczeni wrzaskliwą i gadatliwą gromadą bab i dziewuch, ruszyli na przełaj lasem.
Książkę można zakupić w naszej księgarni.
ROZDZIAŁ V.
Jako Marcinek heroicznie rozpędził wojsko białogłowskie i co z tego wynikło.
Zameczek pana starosty Sancygniowskiego, bo tak się ten pan nazywał, jak się o tym Grześ w czasie podróży przez las od kobiet dowiedział, leżał wśród głuchego boru na niewielkiej, bagnistej polanie, na sztucznym usypisku i był srodze obronny. Najprzód, kto nie znał drogi, temu przez owe bagna trudno się było przedostać i łacno w nich śmiałek mógł utonąć; potem koło samego usypiska ciągnął się szeroki, na cztery do pięciu łokci głęboki rów, napełniony wodą. Na rowie tym był most zwodzony, który teraz, gdy się doń oba w jasyr przez baby wzięci rycerze zbliżyli, był podniesiony i zakrywał zupełnie bramę. Brama ta mieściła się w okrągłej, mocnej, z ciosu budowanej baszcie z blankami i strzelnicami, z których wystawały długie szyje śmigownic. Na samym szczycie baszty przechadzał się zbrojny hajduk w barwie modro-czerwonej i bacznie przeglądał okolicę.
Sam zameczek składał się z pękatego, niewielkiego domu, ale silnie z ciosu zbudowanego, o jednym piętrze, wąskich oknach okratowanych, wysokim dachu, krytym holenderką i wysokiej od tyłu wieży, miedzią krytej. Na wieży tej powiewała chorągiew modro-czerwona z herbami pana starosty. Zresztą nic więcej tu nie było i dokoła przy nieustannym drobnym deszczu, przy wielkich, białych mgłach, włóczących się po bagnisku, panowała senna, martwa cisza i pustka ponura.
W takim miejscu chyba tylko w takich niespokojnych i niebezpiecznych czasach mieszkać można było.
Gdy gromada bab z jeńcami w środku przesunęła się wąską i dobrze ukrytą w tataraku ścieżynką przez bagno i stanęła nad rowem, okalającym zameczek, hajduk, przechadzający się po płaskim dachu baszty, zatrzymał się i przypatrując się ciekawie zbliżającej się osobliwszej gromadzie, głośno zapytał.
– A co to?
Tedy wszystkie baby naraz zaczęły opowiadać i powstał taki wrzask, że hajduk zatkał sobie uszy i huknął co miał sił.
– Stulcie do paralusza gęby! Niech jedna gada. Wojtkowa, ty gadaj!
Grześ aż się pokładał ze śmiechu, bo miał już taką naturę, że w najprzykrzejszym momencie kpiny i krotochwile go się trzymały, ale Marcinek zachowywał ciągle swą mroczną i chmurną postawę, i jak w czasie drogi nie rzekł ani słowa i nie rozjaśnił oblicza, tak i teraz milczał i nie śmiał się wcale, choć szczerze mówiąc, było się z czego brać za boki.
Tymczasem baby na groźny rozkaz hajduka umilkły jak trusie i naprzód wystąpiła Wojtkowa, owa wysoka i tęga kobieta, istny Herod baba, która tak brzydko obeszła się z Marcinkiem, i szeroko, wygadanie poczęła opowiadać, że chłopy świtaniem poszli pod Krasnobród tłuc Tatarów, że jeno same baby zostały w legowisku leśnym na Bugaju, że warząc sobie śniadanie, zobaczyły przemykających się po boru tych oto dwóch włóczykijów, że zrazu myślały, iż to dwa hycle Tatary, że zatem gromadnie na nich napadły i pokonały.
– Spenetrowawszy jednako, że to nie Tatary, jeno jakieś obieżyświaty, przyprowadziłyśwa ich tu do pana starosty, niech im pięt przypiecze i na baszcie obwiesi. Tak to było, panie Walenty, wszyćko pedziałam jak na świętej spowiedzi.
Tedy hajduk, nazwany panem Walentym, począł ciekawie przypatrywać się obu jeńcom, a przypatrzywszy się do syta, wziął się za boki i śmiał się, aż mu się brzuch trząsł, a echo jego grubego śmiechu rozlegało się po boru daleko. Wkrótce za nim poczęły się śmiać wszystkie baby, a wreszcie i Grześ, i zrobiło się w lesie bardzo wesoło.
Jeden tylko Marcinek zachował swą poważną, surową postawę i patrzał na śmiejącego się do rozpuku hajduka, a wreszcie oczy mu zabłysły gniewem, podniósł do góry pięść i potrząsając nią, krzyknął z całych sił do hajduka.
– Z czego się ty, pogański synu, śmiejesz?
– Z czego? – odrzekł hajduk – a z ciebie, smyku, boś chłop jak się patrzy, i masz też srogi miecz u boku, a dałeś się wziąć babom w jasyr. Hi! hi! hi
– Czekajże! – zawołał Marcinek już w pasji – nauczę ja ciebie hultaju, moresu, ale wprzódy załatwię się z tymi babami.
To rzekłszy, odwiązał wiszący mu u pasa tęgi, rzemienny bizun i jak nie pocznie nim baby prać, miły Boże, aż się po boru rozlegało.
W jednej chwili powstał straszny pisk, wrzask, krzyki: – o laboga! rety! uciekajta!
Wszystkie baby, jak spłoszone stado owiec, rozpierzchły się i poczęły uciekać, gubiąc chustki, zapaski, przewracając się i taplając w bagnie, a Marcinek prał, prał bez litości i miłosierdzia. Wojtkowa, ów Herod baba, uzbrojona w ożóg, rzuciła go i zakasawszy spódnicy, śmigała jak sarna przez bagno, krzycząc zdyszanym głosem.
– O Jezusieczku rety!
Nareszcie wszystkie baby pierzchnęły i Marcinek został sam, rozogniony, straszny, zdyszany na pobojowisku, na
którym leżały porzucone przez wojsko babskie miotły, ożogi, biczyska.
Tymczasem Grześ siedział na ziemi i piał ze śmiechu, trzymając się za boki, które go boleć poczęły, a hajduk na baszcie także się położył i ryczał głośno, wołając.
– Laboga przestań, bo pęknę!
W oknach też zamkowych ukazało się kilka głów, ciekawie przypatrujących się temu nadzwyczajnemu widowisku, a Marcinek, zdyszany gonitwą za wojskiem niewieścim, stał, oddychając ciężko, i patrzał jak Grześ, ciągle się śmiejąc głośno, opatrywał konie, które obojętne na wszystko, spokojnie gryzły zwiędłą trawę na bagnisku.
Teraz Marcinek zawołał.
– Grześ dawaj konie, pojedziemy stąd!
– Hola! – zawołał hajduk z baszty – nie pojedziesz, mój ty babski rycerzu!
– A może mi ty zabronisz?
– A ja!
Marcinek zerwał łuk z pleców i nakładając na cięciwę strzałę, rozkazywał.
– Grześ, dawaj konia.
Grześ podprowadził oba podjezdki i zerkając z ukosa na basztę, gdzie obok hajduka zjawiło się kilku innych, a wszyscy uzbrojeni w samopały, rzekł.
– Hm! braciszku, gotowi nas ci hultaje popstrzyć kulami.
– Nie boję się ja ich wcale! – mruknął Marcinek, zakładając nogę w strzemię.
– Tak, ale widzisz, serce, mnie się jeść chce okropnie i dalibóg nie ujadę nawet ćwierci mili, gdy padnę z głodu. Konie też nie zdzierżą, bo choć obrok jadły…
Ale nie skończył, gdyż na baszcie ukazał się jakiś wysoki mąż w baranim kubraku, szarym suknem krytym, zadzierżysty i postawny i widocznie jakiś starszy, bo hajducy z uszanowaniem się przed nim usuwali, i głosem rozkazującym krzyknął.
– Hej tam, mości panowie, proszę zaczekać – zaraz most spuszczą.
Marcinek, który już siedział na koniu, zapytał.
– A na cóż my mamy czekać?
– Na to, że musicie wejść tu do zamku.
– A któż nas zmusi do tego?
– A choćby ja! – odrzekł ów mąż i zwracając się do swoich, rozkazywał:
– Wziąć ich na cel!
Zaraz też ze sześć samopałów pochyliło się i czarne otwory ich luf patrzały nieprzyjemnie i groźnie na obu młodzieńców.
– Do paralusza, braciszku! – syknął Grześ – nie ma co, trzeba tych ichmościów posłuchać i ostać. Nec Hercules contra plures uczono mię w infimie u ojców Reformatów w Siennicy. A przy tym takem osłabł, że nogą ruszyć nie mogę…
W tejże chwili ze zgrzytem i chrzęstem łańcuchów spadł most zwodzony na rów z wodą, ciężka brama w baszcie z trzaskiem się roztworzyła i dziesięciu jeźdźców zbrojnych wypadło pędem na łąkę. W jednej chwili nim Marcinek się mógł opamiętać i sięgnąć po swój wielki miecz krzyżacki, już ich obu oskoczyli i cisnęli, wołając.
– No, ruszajcie naprzód do zamku, tu nie ma żartów.
Marcinek ścisnął zęby, oburknął się i jednego z rajtarów, który go schwycił ręką za kołnierz burki, palnął na odlew pięścią między oczy, ale poczęstowany od drugiego obuszkiem w głowę tak, że aż mu świeczki zabłysły, uległ i dał się prowadzić.
Grześ nie stawił najmniejszego oporu i ruszył także piechotą, ciągnąc za sobą konia.
Tak przeszli most zwodzony, który zaraz za nimi ściągnięto, przebyli sklepioną mocną bramę w baszcie i znaleźli się na dziedzińcu zamkowym, wybrukowanym głazami. Pełno tu już było hajduków i żołnierzy wszelkiego autoramentu, którzy ciekawie i szyderczo oglądali obu chłopców. Popod murami zamku leżało mnóstwo kul w piramidy ułożonych, stały dwa moździerze, na lawetach osadzone i skierowane wylotami na bramę. Z boku była kordegarda i przed nią przechadzał się żołnierz w kolecie modrym, pludrach czerwonych, ciżmach bośniackich i kołpaku. Słowem wszystko tu było obronne i gotowe do walki.
Marcinek, na pół ogłuszony ciosem obuszka, na rozkaz przełożonego nad rajtarią, zlazł z konia i stał chmurny, milczący, z oczami w ziemię wlepionymi. Grześ za to rzucał dookoła wzrokiem, mrugał na żołnierzy, język im pokazywał i gadał swoim piskliwym, podlaskim śpiewaniem.
– Taj co, braciszku, wybałuszasz na mnie ślepie, jakbyś widział raroga? Azalim nie taki człowiek jak ty, a nawet lepszy, bo nie mam takiej gęby szerokiej jak ty, ani też nosa tak czerwonego jak twój. Ej, braciszku serce, musisz ty nazbyt często zaglądać do dzbana…
Tedy wśród żołnierzy powstał śmiech i wszyscy się cisnąć poczęli, by popatrzeć na Grzesia.
– I czegóż się śmiejecie, chłopcy braciszkowie? – pytał –ot zamiast drzeć gębę po próżnicy, lepiej byście i po katolicku zrobili, żebyście mi przynieśli uczciwy kawał pieczeni, chleba też z pół bochenka i choć dzbanuszek podpiwku, bom głodny tak strasznie, żebym was za jednym zamachem ze trzech zjadł.
Rzekłszy to, wytrzeszczył groźnie swe duże, zielonkowate oczy i zgrzytnął zębami tak strasznie, że najbliżsi żołnierze cofnęli się z zabobonną trwogą.
– Strzyga czy co? – mruknął któryś.
A wtem zjawił się na dziedzińcu ów mąż w baranim kubraku. Szedł dumnie w butach koloru ciemnego złota, podbitych futrem, poprawiając krzywą turecką szablę u boku, a wszyscy mu się z wielką rewerencją usuwali z drogi. Przyszedł, popatrzał na obu jeńców i zapytał.
– Coście wy za jedni?
Marcinek spojrzał nań spode łba i milczał, ale Grześ pamiętając zawsze, że pokora mury przebija, odrzekł, kłaniając się nisko.
– Myśmy, jaśnie wielmożny panie, żołnierze z wojska pana marszałka wielkiego koronnego, z chorągwi rajtarskiej pana Zawiszy.
– A skąd żeście się tu wzięli?
– W nocy, w czasie pochodu, zabłądziliśmy w lesie i baby nas napadły i w jasyr wzięły. Taj, mówiąc prawdę, bohaterski to kraj, skoro białogłowy nawet walczą.
Mąż w kubraku uśmiechnął się na to i rozkazywał.
– Zaprowadzić ich na górę. Doniosę o nich jaśnie wielmożnemu panu staroście.