Ujrzałem siwowłosego starca, o czerstwym i krzepkim wyglądzie; siedział przy biurku i coś pisał.
Miejsce, w którym się znajdowałem, było pokojem na jakiejś bardzo wysokiej wieży; przez okno po lewej stronie widać było oddalony horyzont morza, przylądek i połyskujące w świetle słonecznym i otoczone lekką mgłą niewyraźne zarysy miasta. Całe wyposażenie pokoju było czyste i wykwintne. Kształty otaczających mnie rzeczy, skromny i niewidziany nigdy przeze mnie ubiór starca, wszystko to było tak niezwykłe i nowe dla mnie, tak nie poddawało się żadnemu porównaniu z kształtami, z którymi oswoiłem się w życiu, że zacząłem wierzyć, iż znajduję się w jakiejś fantazyjnej krainie marzeń.
Starzec pisał jakimś nieznanym mi narzędziem przypominającym samopiszące pióro i co pewien czas dorzucał nowy arkusz do leżącego na pięknym, małym stoliku przy oknie pliku papierów, który rósł stopniowo. Widocznie nie domyślał się mojej obecności, zatopiony w swej pracy, a ja czekałem cierpliwie, póki nie przestanie pisać.
Zauważyłem, że nad jego głową wisiało pochyło wklęsłe zwierciadło; zwróciłem na nie uwagę, gdyż coś się w nim poruszało. Podniósłszy wzrok, spostrzegłem fantastycznie pokrzywione wyobrażenie pałacu, tarasu i długiej drogi, po której przesuwały się tam i z powrotem nienaturalnie wykrzywione, lecz wyraźne, drobne postacie ludzkie. Wszystko to miało dziwnie pogięte kształty z powodu wklęsłości lustra, lecz wyglądało barwnie i żywo. Odwróciłem się szybko, chcąc ujrzeć bezpośrednio ten niezwykły widok, lecz okno było za wysoko, aby móc spojrzeć przez nie na dół.
Nagle starzec przechylił się w tył w swym krześle. Odłożył pióro i westchnął jak człowiek, który pracuje dla wewnętrznego zadowolenia:
– Ach, ty praco moja, ty! Jak ty mnie cieszysz i męczysz zarazem!
– Co to za miejsce i kim pan jest? – zapytałem.
On obejrzał się szybko zdziwiony.
Przez chwilę patrzył na mnie uważnie spod zmarszczonych brwi; potem uśmiechnął się łagodnie i wskazał mi krzesło obok stołu.
– Ja piszę – odrzekł.
– O czym?
– O Przewrocie.
Usiadłem i wziąłem do ręki pierwszą paczkę z powiązanych skryptów, które leżały na stoliku. Starzec z łaskawym uśmiechem kiwnął głową, zachęcając mnie do czytania i zagłębił się znów w swej pracy.
Oto jest historia, którą pisał ten szczęśliwy, krzepki starzec w tak fantastycznie niezwykłym otoczeniu.
KSIĘGA PIERWSZA
KOMETA
Ksiażka dostępna w naszej księgarni.
ROZDZIAŁ I.
W pyle i cieniach
I.
Zabrałem się do pisania dziejów Wielkiego Przewrotu – jak wpłynął on na moje własne życie i na życie kilku osób, które pozostawały ze mną w ścisłych stosunkach – przede wszystkim dla własnego zadowolenia.
Dawno temu, w czasach mojej ciężkiej, nieszczęśliwej młodości, jedną z głównych pociech mego życia było gryzmolenie po papierze po kątach i marzenie o pisarstwie; chłonąłem chciwie każde napotkane dzieło z dziedziny literatury i życiorysy literatów. Wtedy to powziąłem pragnienie napisania książki. I dopiero dziś, po latach życiowych przejść, znalazłem dogodny czas dla urzeczywistnienia tych niegdyś beznadziejnych marzeń. Lecz obok tej jest inna przyczyna, która skłoniła mnie do pisania w warunkach, kiedy życie wysuwa tyle pilnych, ciekawych kwestii, zdolnych pochłonąć nawet umysł starego człowieka. Odświeżenie w mej pamięci wspomnień młodości staje się dla mnie niezbędnym dla objęcia całości znaczenia wypadków, o których będę pisał. A moja młodość, która odpłynęła w stare życie, jest tak różna, tak odrębna od dzisiejszego życia, chwilami wydaje się ona prawie niemożliwa.
Pewnego dnia podczas mej poobiedniej przechadzki po bagnistej równinie, na której niegdyś były rozrzucone budynki na krańcach miasta Swathinglea i ciągnęły się aż do Leet, stanąłem jak wryty, gdy na widok tych miejsc odżyły we mnie związane z nimi straszne wspomnienia młodości. „Jak to?” – zapytałem się zdumiony: – „Czy naprawdę w tym miejscu upodliłem się kiedyś do tego stopnia, że nabiłem rewolwer w zamiarze zamordowania człowieka?” Więc taki wypadek naprawdę zdarzył się w mym życiu? Więc takie myśli i zamiary były kiedyś dla mnie możliwe? Czy to nie sen, czy to nie jakaś ciężka zmora wmieszała się do wspomnień mego minionego życia? Zdaje się, że wiele innych ludzi ma dziś podobne wspomnienia. I młode pokolenie naszych czasów potrzebuje więcej takich powieści jak moja, aby mieć chociaż przybliżone pojęcie o starym świecie, który poprzedził nastąpienie obecnego porządku rzeczy.
Wspomnienia unoszą mnie o pięćdziesiąt lat wstecz do małego pokoju z szeroko otwartym oknem, przez które iskrzyło się gwieździste niebo. Przy wspomnieniu tego pokoju czuję jego charakterystyczny zapach, przenikliwy swąd źle oporządzonej lampy świecącej tanią parafiną. Oświetlenie elektryczne było wtedy udoskonalone już
od piętnastu lat, lecz przeważająca część ludzi używała jeszcze takich lamp. Wszystkie wypadki związane z tym pokojem łączą się w mej wyobraźni z owym zapachem, który był wieczornym zapachem pokoju.
W dzień jego zapach był bardziej subtelny; był to szczególny rodzaj słabego kłucia, który ja – nie wiem dlaczego – porównywałem z kurzem.
Pokój ten miał siedem na osiem stóp powierzchni i był nieco wyższy od obu tych wymiarów; sufit bielony wapnem, popękany i odrapany, zakopcony od lampy, miał w jednym miejscu ornamentację z żółtych i oliwkowo-zielonych plam, spowodowanych przez filtrowanie wilgoci z góry. Ściany były wytapetowane ciemnobrunatnym papierem, poobdzieranym i podziurawionym przez gwoździe. Na jednej z nich wisiała półka z książkami. Pod nią stał stolik nakryty serwetą, której deseń, składający się z czerwonych i czarnych ozdób, stał się bardzo niewyraźny po wypadku z wywrotnym kałamarzem Parloada. Nierówne deski podłogi tego apartamentu były pokryte warstwą brązowej farby, na której jak mała wysepka odznaczał się wytarty, szary dywan.
Przed piecem, w którym zamiast ognia były kawałki podartych papierów, znajdowała się kratka z lanego żelaza, odsłaniająca piec i stojącą w kącie skrzynię na węgiel. W tych czasach był zwyczaj ogrzewania każdego pokoju osobno za pomocą pieców, wydzielających więcej czadu niż ciepła. Co zaś dotyczy wentylacji, to dokonywała się ona sama przez się; kominek nad piecem, źle pasujące drzwi i koślawe okno stanowiły naturalną drogę dla przewiewu powietrza.
Łóżko Parloada ukrywało swą brudną pościel pod starą łataną kapą. Obok, wkraczając w oba kąty okna, stały stara etażerka i umywalka, na której rozlokowane były najprymitywniejsze przybory toaletowe. Dzbanek z wodą, miednica, kawałek żółtego mydła, szczotka do zębów, pędzelek do golenia, ręcznik we wzorki i kilka pomniejszych artykułów stanowiły, jak na owe czasy, wyposażenie, którego by się nie powstydził i zamożny człowiek. I jest rzeczą godną uwagi, że każda kropla wody, jaką używał Parload, była przynoszona przez biedną służącą, „niewolnicę” – jak Parload ją nazywał, od fundamentu do szczytu domu i następnie znów znoszona na dół. My zaczynamy już zapominać, jak współczesnym wynalazkiem jest higiena osobista.
Faktem jest, że Parload od swych dziecięcych lat nigdy w życiu nie obnażył się do kąpieli. I nie wiem, czy w owych czasach znalazłby się jeden na pięćdziesięciu spośród nas, który by był pod tym względem w szczęśliwszym od niego położeniu.
Komoda o dwóch dużych i dwóch małych szufladach zawierała zapasy odzieży Parloada, zaś kołki na drzwiach dźwigały jego dwa kapelusze. Komplet urządzenia tego pokoju „bawialno-sypialnego” uzupełnia krzesło z poduszką, która niedostatecznie wynagradzała wady uszkodzonego bambusowego siedzenia.
Zatrzymałem się dłużej na opisie pokoju Parloada, ponieważ to da mym czytelnikom klucz do zrozumienia warunków otoczenia, w których odgrywały się opisywane przeze mnie wypadki. W tym czasie szczegóły otoczenia lub zapach lampy nie zwracały na siebie mej uwagi, gdyż byłem pochłonięty o wiele ważniejszymi rzeczami; lecz teraz, w odległości mych wspomnień, te szczegóły nabierają znaczenia, jako nieodłączny zewnętrzny objaw ogólnego nieładu w życiu starego świata.