Do poczytania: H. G. Wells, Wojna w przestworzach

– A jednak – zauważył Tom Smallways – postęp wciąż trwa, choć zdawałoby się to niemożliwe.
Na długo przed rozpoczęciem się wojny w przestworzach Tom Smallways zrobił uwagę powyższą, siedząc na płocie u końca ogrodu swego i spoglądając wzrokiem ani to pochlebnym, ani też ganiącym na zakłady gazowe Bun Hill. Ponad skupionymi ich zbiornikami gazu ukazały się trzy olbrzymie, niezwykłego kształtu pęcherze, kołysząc się i falując, przy czym rosły i pęczniały coraz bardziej. Były to trzy balony Klubu Powietrznego Anglii Południowej, wypełniane właśnie gazem na wycieczkę sobotnią.
– Co sobota – rzekł mleczarz Stringer, sąsiad Smallwaysa – urządzają wycieczki. A przecież rzekłbyś, że to wczoraj dopiero, jak cały Londyn wylegał, aby przyjrzeć się wzlotowi balonu. Dzisiaj każde małe miasteczko prowincjonalne urządza wycieczki, a raczej latania balonowe. Dla towarzystw gazowych to ratunek przed bankructwem.
– Ubiegłej soboty – odparł Tom Smallways – wysypano mi ze trzy beczki piasku z tych balonów na grzędy kartofli. Powiadam wam, co najmniej ze trzy beczki! Nazywają to wyrzucaniem balastu. Niektóre z roślin piasek połamał, inne zaś całkiem zasypał.
– Podobno i panie używają tych wycieczek balonowych?
– Hm, niech tam one nazywają się paniami. Co to jednak za panie, co latają po powietrzu i rzucają piaskiem na człowieka! Przyznam się, że inne miałem pojęcie o paniach.
Mleczarz kiwnął głową potakująco i przez pewien czas obaj spoglądali w milczeniu na rosnące balony wzrokiem, który z obojętnego stał się nieprzyjaznym.
Tom Smallways był kupcem jarzyn i owoców z zawodu, ogrodnikiem zaś z upodobania. Żonka jego, Jessica, zajmowała się sklepikiem, on zaś ogrodem. Stworzony był do życia w spokojnym zakątku świata. Niestety, niebiosa zrządziły inaczej. Otaczał go świat zmian uporczywych i ciągłych, nie oszczędzających nikogo. Zmianom podlegał nawet grunt uprawiany przez niego. Grunt ten wynajmowany był tylko rocznie i ocieniony wielką tablicą z desek, zwiastującą, że może być sprzedany pod budowę domu. Stanowił przy tym ostatni już szczątek wsi w dzielnicy zalanej przez życie miejskie, Smallways znajdował się przez to wciąż pod grozą wywłaszczenia. Pocieszał się jednak jak mógł, nadzieją, że ten prąd rozrostu i postępu musi ustać.
– Przecież – mawiał – wiecznie tak trwać nie może.
Stary jego ojciec pamiętał jeszcze te czasy, gdy Bun Hill było wioską idylliczną hrabstwa Kent. Do pięćdziesiątego roku życia stary Smallways powoził końmi sir Piotra Bone, następnie zaczął zaglądać po trochę do butelki, otrzymał stanowisko woźnicy omnibusu stacyjnego, wytrwał na tej posadzie do siedemdziesiątego ósmego roku życia i w końcu cofnął się w zacisze domowe.
Od tego czasu pomarszczony weteran woźnica siadywał przy kominku, naładowany wspomnieniami dawnych czasów, gotów trzymać godzinami niedoświadczonego przybysza, który zagadnął go o przeszłość. Opowiadał wówczas, jak to majątek sir Piotra Bone rozparcelowano pod budowle; jak magnat ten panował w okolicy, gdy jeszcze stanowiła pola i łąki; jak tam polowano ze strzelbą i psami; jak na miejscu, gdzie obecnie wznoszą się zakłady gazowe był urządzony tor do gry w krykieta, i wreszcie jak powstał Pałac Kryształowy. Pałac ten znajdował się w odległości pięciu mil (angielskich) od Bun Hill, ale fasadę jego połyskującą widziano wyraźnie z Bun Hill, co dzień zarysowaną na tle błękitnego nieba, nocami zaś błyszczącą wszystkimi barwami tęczy ogni sztucznych. Następnie dotarła do Bun Hill kolej, wille wyrastały jedna po drugiej, powstały zakłady gazowe, wodociągi i całe morze brzydkich domów robotniczych. Osuszono okolicę, woda znikła ze stawu Otterbourne, pozostawiając obrzydliwy rów; zbudowano drugą stację kolejową w Bun Hill południowym oraz jeszcze więcej domów i składów; następnie pojawiły się sklepy o szybach lustrzanych, komisja szkolna, podatki, omnibusy, tramwaje, docierające do samego środka Londyn, bicykle, samochody – coraz więcej samochodów – i wreszcie biblioteka z fundacji Carnegiego.
– Przecież – mawiał Tom Smallways, wzrastając wśród tych cudów – wiecznie tak trwać nie może!
A jednak trwało. Nawet sklepik, założony w jednym z najmniejszych domków wiejskich, które ocalały, uległ zmianie, przybrał postać przygnębioną, kryjącą się przed czymś, co czyhało na niego. Bo gdy przyszło do brukowania ulicy, podniesiono poziom jej tak, że do sklepiku trzeba było schodzić po trzech stopniach. Przy tym Tom usiłował przez czas długi sprzedawać tylko doskonałe owoce i jarzyny z własnego ogródka. Ale postęp zmusił go do kapitulacji. W oknie sklepiku pojawiły się karczochy z Francji, jabłka z Kalifornii, jabłka z Kanady, jabłka z Nowej Zelandii, „ładnie wyglądające – twierdził Tom – ale nie to, co jabłka angielskie”, dalej banany, winogrona, orzechy zamorskie, mango.
Samochody, nadjeżdżające i z północy i z południa, stawały się coraz większe, coraz szybsze i coraz więcej woniejące benzyną. Pojawiły się wielkie, hałaśliwe wozy samochodowe, rozwożące węgiel i inne towary, zastępując wozy zaprzężone w konie. Miejsce omnibusów konnych zajęły omnibusy samochodowe i nawet poziomki kentyjskie podążały nocami do Londynu w wozach pobrzękujących, zamiast trzeszczących, przesiąkając wonią postępu i benzyny.
Wówczas to Bert Smallways nabył motocykl…

Książka dostępna w naszej księgarni.


Bert – należy to zaznaczyć – był Smallwaysem postępowym.
Nic nie przemawia wymowniej za bezlitosną uporczywością postępu i ekspansji naszych czasów, jak to, że przedziera się nawet do krwi takich Smallwaysów. Młodszy jednak Smallways odznaczał się pomysłowością i przedsiębiorczością, zanim jeszcze przestał nosić krótkie spodenki. Ginął na cały dzień przed skończeniem piątego roku życia, tonął w wielkim zbiorniku wodociągów, licząc lat siedem, a gdy dosięgnął lat dziesięciu prawdziwy policjant odebrał mu prawdziwy rewolwer skądś nabyty. Nauczył się też palić, i to nie fajkę, jak brat jego starszy Tom, lecz papierosy po pensie za paczkę. W dwunastym roku życia ranił uszy ojca wyrażeniami łobuzowskimi i zarabiał już do trzech szylingów tygodniowo za odnoszenie bagażów ze stacji kolejowej, oraz ze sprzedaży dzienników. Pieniądze te wydawał sumiennie na pisemka humorystyczne, powieści sensacyjne, papierosy, cukierki i tym podobne sprawunki, służące do uprzyjemnienia życia i rozjaśnienia umysłu.
Był o sześć lat młodszy od Toma i przez pewien czas, gdy Tom, licząc lat 21, ożenił się z trzydziestoletnią Jessicą, posiadającą trochę grosza zaoszczędzonego na służbie, usiłowano użyć go do pomocy w sklepiku, ale Bert nie posiadał chęci do pomagania innym. Nienawidził kopania, skoro zaś powierzono mu do odniesienia kosz z ogrodowizną, budził się w nim pociąg nieprzeparty do włóczęgostwa. Z koszem więc na ramionach włóczył się całymi godzinami, aby tylko nie odnieść go na miejsce przeznaczenia. Powaby zwodnicze napełniały świat, a on gonił za nimi z koszykiem i jarzynami. Wobec tego Tom postanowił sam odnosić jarzyny klientom, dla brata zaś postarać się o posadę tam, gdzie nie znano jeszcze usposobień jego poetycznych. Takim sposobem Bert zetknął się z całym szeregiem zawodów. Służył kolejno
w składzie sukna, u aptekarza, u doktora, pomagał w zakładaniu rur gazowych, adresował koperty, rozwoził mleko, i w końcu dostał się do warsztatu naprawy bicyklów. Tutaj nareszcie znalazł to, do czego dusza jego tęskniła. Pracodawca jego, nazwiskiem Grubb, młodzieniec o duszy korsarskiej, spędzał dnie zasmolony w warsztacie, wieczory zaś w salach muzycznych, i marzył o wynalezieniu nowego łańcucha do bicykla. W oczach Berta był to typ doskonały dżentelmena pełnego dzielności.
Oprócz reparowania bicyklów, Grubb zajmował się także wynajmem kół najbrudniejszych i najniebezpieczniejszych w całej Anglii południowej, gdy zaś przychodziło z tego powodu do zatargów z klientami, okazywał zadziwiającą przytomność umysłu.
Bert i Grubb dopasowali się bardzo dobrze. Bert stał się niemal sztukmistrzem w jeździe na bicyklu – potrafił na przykład pędzić całe mile na kole, które na pewno załamałoby się pod kimkolwiek innym, nauczył się myć po ukończeniu pracy dziennej, zbywane zaś pieniądze wydawał na krawaty jaskrawe, kołnierzyki, papierosy i lekcje stenografii.
Od czasu też do czasu odwiedzał brata Toma a wyglądał zawsze tak szykownie i rozprawiał z taką wymową, że Tom i Jessica, odznaczający się naturalnym pociągiem do szanowania wszystkich i wszystkiego, spoglądali na niego z zachwytem.
– Postępowy to chłopak, ten nasz Bert – mawiał Tom do żony – nauczył się już niejednego.
– Oby tylko nie zanadto – wzdychała Jessica.
– Trudno, dziś panuje postęp. Zobaczysz, doczekamy się jeszcze tego, że w marcu będziemy mieli świeże kartofle. Nigdy nie spodziewałem się, że doczekam takich czasów. Zauważyłaś wczoraj jego krawat?
A właśnie Bert sprawił sobie garnitur do bicykla. Widok tego chłopca, gdy pędził obok Grubba z głową pochyloną, karkiem w łuk zgiętym, na bicyklu do Brighton i z powrotem, stanowił dla Smallwaysów prawdziwe objawienie widoków na przyszłość latorośli ich rodu.
Trudno, czasy postępowe!
Ale stary Smallways, siedząc przy kominku, nie przestawał pomrukiwać o wspaniałości czasów dawnych, o starym sir Piotrze, który jeździł czwórką do Brighton i z powrotem w przeciągu 28 godzin i który nigdy nie chadzał piechotą, chyba że po ogrodzie; o polowaniu na lisy tam, gdzie obecnie wznosi się przytułek dla obłąkanych; o strojach i krynolinach lady Bone. Nikt go nie słuchał. Na świecie pojawił się nowy zupełnie typ dżentelmena: dżentelmen o energii bynajmniej nie dżentelmeńskiej, dżentelmena ubranego w skóry, z potwornymi okularami na oczach i czapce dziwacznej; dżentelmena pozostawiającego za sobą woń benzyny i pędzącego po drogach wśród kurzu i woni benzynowej, wiecznie wytwarzanych. A pani tego dżentelmena, o ile widziano ją w Bun Hill, była boginią opaloną przez wiatr, tak daleką od wytworności jak cyganka, i nie tyle ubraną, ile upakowaną do jazdy w szybkim tempie. I tak rósł Bert wśród ideałów szybkości i przedsiębiorczości, stając się w końcu – o ile w ogóle mógł stać się czymkolwiek – czymś w rodzaju mechanika od łatania i emaliowania bicyklów. Zwykłe jednak bicykle, nawet najszybsze, wyścigowe, nie mogły go już zadowolić wobec wzrastającej szybkości wehikułów mechanicznych, coraz bardziej opanowujących drogi okryte kurzem. Lecz oszczędności jego rosły i w końcu nadeszła oczekiwana chwila. Pamiętna to była niedziela, gdy wyprowadził swój nowy nabytek z warsztatu na drogę, siadł na niego wśród uwag i rad Grubba i popędził z szumem, powiększając o jedno liczbę niebezpieczeństw na drogach Anglii południowej.
– Znów do Brighton – mruknął stary Smallways, patrząc
z uczuciem dumy, a jednocześnie i wyrzutu, na najmłodszego syna, jak pędził po drodze. – W jego wieku nie byłem nigdy
w Londynie, nie byłem nigdy na południe od Crawley, w ogóle nie wyruszałem tam, gdzie nie mogłem zajść piechotą. I wszyscy tak robili. Dzisiaj wszyscy pędzą na wszystkie strony. Pomyślałby kto, że cały ten nasz kraj rozpada się na strzępy. Dziwna jeszcze rzecz, że karków sobie nie poskręcają. Patrzcie go, jedzie na przechadzkę do Brighton! Co dzisiaj po koniach!
– Nie powiesz ojcze – wtrącił Tom – że ja byłem w Brighton.
– Jeszcze by tego brakowało – odezwała się Jessica – abyś się włóczył i wydawał pieniądze!


Przez pewien czas, możliwości nastręczające się przy jeździe na motocyklu tak zajęły Berta, że nie widział nowego kierunku,
w którym wiecznie ruchliwy umysł ludzki zaczął szukać podniety i odświeżenia. Nie zwrócił wcale uwagi na to, że i motocykl, jak przedtem bicykl zwyczajny, utracił już charakter nadzwyczajności. I należy wyznać, jakkolwiek zdawać się to może przesadą, że właśnie pierwszy Tom stwierdził owo drżenie ludzkości w nowym kierunku. Co prawda zajęcie ogrodnika zmuszało go do częstego wpatrywania się w niebiosa, bliskość zaś zakładów gazowych, skąd dokonywano wciąż wzlotów, a w chwili obecnej także piasek, który zasypał mu parę zagonów kartofli, zniewoliły mimo woli do stwierdzenia faktu, że bogini zmiany zwróciła wzrok swój niespokojny na niebiosa. Zaczynał się pierwszy wielki ruch na niwie aeronautyki.
Pierwszą jego widoczną oznaką było zwiększenie się liczby balonów. Niebiosa rozpościerające się nad Bun Hill zaczęły mrowić się od nich. Zwłaszcza w środy i soboty po południu nie minęło kilkunastu minut, aby jakiś balon nie ukazał się na widnokręgu. Pewnego zaś pięknego dnia, podążając na motocyklu do Londynu, Bert zauważył wyłaniającego się z gruntów Pałacu Kryształowego potwora olbrzymiego o kształcie wałkowatym i tak się nim zajął, że zeskoczył z maszyny, aby go obserwować. Wałek potwora posiadał z przodu zagięcie w kształcie nosa, pod nim zaś wisiało rusztowanie sztywne dźwigające człowieka oraz motor zaopatrzony z przodu w śrubę o skrzydłach wielkich, obracających się szybko, z tyłu zaś w ster płócienny. Rusztowanie zdawało się ciągnąć za sobą ów opierający się wałek, napełniony gazem, jak mały, figlarny szczeniak, szamocący i ciągnący po pokoju wielkiego gumowego słonia. Widocznym było, że skomplikowany potwór wędruje po powietrzu w kierunku oznaczonym, posługując się przy tym sterem. Podniósłszy się na wysokość jakiś tysiąca stóp (Bert słyszał szum motoru), poszybował w kierunku południowym, zniknął za wzgórzami, pojawił się następnie jako plamka niebieskawa daleko na wschodzie, dążąc bardzo szybko przeciwko łagodnemu wiatrowi północno-zachodniemu, dotarł do Pałacu Kryształowego, zatoczył łuk dokoła wież jego, i obrawszy miejsce odpowiednie, opuścił się i zniknął sprzed oczu.
Bert westchnął głęboko i wsiadł z powrotem na motocykl.
Zdarzenie to stanowiło tylko początek całego szeregu zjawisk dziwnych na tle spokojnych niebios. Potwory wałkowate, stożkowate, gruszkowate, wreszcie przyrząd jakiś z glinu, sunący zadziwiająco po powietrzu, a wzięty przez Grubba, skutkiem skojarzenia pojęć co do płyt pancernych, za maszynę wojenną – zaludniły atmosferę.
Następnie przyszła kolej na rzeczywiste latawce.
Tego jednak nie widziano już w Bun Hill, wzloty bowiem robiono w zakątkach prywatnych i innych miejscach osłoniętych, oraz przy warunkach sprzyjających, a jeżeli mimo to Grubb i Bert Smallways wiedzieli o nich, to tylko za pośrednictwem miesięczników ilustrowanych, tanich dzienników i kinematografów. Nie mniej wiadomości były tak przekonywujące, że jeżeli w owym czasie słyszano człowieka mówiącego w miejscu publicznym głosem pewnym, głośnym i poufnym: „Pewnie, że dojdzie do tego!” – to można by śmiało założyć się, że człowiek ten mówi o lataniu. To też Bert znalazł pokrywę od skrzyni, wypisał na niej wielkimi, wystawowymi głoskami: „Tu robią się i naprawiają latawce”, Grubb zaś postawił szyld w ten sposób przygotowany w oknie warsztatu bicyklowego. Czyn ten zupełnie wytrącił z równowagi Toma, większość jednak sąsiadów, a zwłaszcza wszyscy poświęcający się sportom, uznali go za bardzo sprytny.
Wszyscy mówili o lataniu. Każdy powtarzał bez końca: „Pewnie, że dojdzie do tego!” – ale przekonali się, że jakoś to nie nadchodzi. Istniała przeszkoda. Co prawda próbowano już latać. Latano nawet na przyrządach cięższych od powietrza, Wright wędrował w przestworzach powietrznych kilka godzin, Bleriot przeleciał nad kanałem La Manche z Calais do Dover, ale zwykłe przyrządy padały niespodziewanie na ziemię, przy czym albo druzgotały się same, albo druzgotały aeronautę, albo wreszcie zdruzgotaniu ulegał tak przyrząd, jak i aeronauta. Nie można było im dowierzać.
– To brak równowagi – wyrokował Grubb, powtarzając słowa przeczytane dopiero co w dzienniku – z tego też powodu wciąż padają i padają, rozbijając się w końcu na strzępy!

Książka dostępna w naszej księgarni.