Do poczytania: H. G. Wells, Syrena

Wszystkie pozostawione nam przez ubiegłe wieki opisy pojawiania
się syren wzbudzają pewne wątpliwości. Nawet bardzo szczegółowy
raport o syrenie z Bruges nastraja sceptycznie. Muszę wyznać, że jeszcze
przed rokiem nie wierzyłem absolutnie w te rzeczy. Lecz obecnie,
w obliczu niezbitych faktów w moim bezpośrednim sąsiedztwie
i wobec wysłuchania opowiadań mego kuzyna Melville’a (z Seaton
Carew) jako klasycznego świadka w tej sprawie, widzę owe stare
legendy w zupełnie innym świetle. Bardzo wiele osób zajmowało się
zatuszowaniem tej afery tak, że gdyby nie moje pracowite badania,
jestem pewny, że po upływie jakiegoś czasu zdarzenie to stałoby się
równie wątpliwe jak stare legendy.
Trudności wyrastające w czasie trwania procesu tuszowania
były niewątpliwie bardzo duże, a fakt, że zdołano mimo to tak
wiele zdziałać, przekonuje, jak ważne powody do dyskrecji istnieją
w podobnych sprawach. Ani zbytnia odległość miejscowości, ani
obskurantyzm nie przeszkadzały w tym wypadku. Początek zdarzenia
miał miejsce na wybrzeżu na wschód od Sandgate Castle
ku Folkestone, koniec zaś o niecałe dwie mile dalej na wybrzeżu
w pobliżu grobli folkestońskiej. Sprawa rozpoczęła się w pełnym
świetle pogodnego, słonecznego dnia w sierpniu, przed oknami
pół tuzina domów. Powyższe okoliczności wystarczają, aby niemal
zupełnie podkopać wiarę w popularne informacje. O tym jednak
czytelnik może sobie wyrobić później odmienne zdanie.
Dwie ładne córki pani Randolfowej Bunting brały w tym czasie
kąpiele w towarzystwie swego gościa, panny Mabel Glendower.
Głównie od tej ostatniej panny i od pani Bunting udało mi się
zdobyć informacje, z których zesztukowałem dokładne okoliczności
towarzyszące pojawieniu się syreny. Nie usiłowałem zdobyć
tych wiadomości od starszej panny Glendower, mimo że jest ona
niemalże główną osobą w zdarzeniach, które nastąpią. Idzie tu
o uczucie kobiece – sądzę zaś, że musiały być one w tym wypadku
bardzo szczególnego rodzaju. Zupełnie naturalnie musiały być takie.
W każdym razie zwykła bezwzględność literacka opuściła mnie, tak,
że nie ośmieliłem się zbytnio do nich zbliżać…
Należy pamiętać, że wille leżące na wschód od Sandgatte Castle
są w wyjątkowo szczęśliwym położeniu, ponieważ mają ogrody rozciągające
się w dół, aż do wybrzeża. Nie ma tam żadnej esplanady ani
drogi lub ścieżki, jakie odcinają od wody dziewięćdziesiąt dziewięć
na sto domów zwróconych ku morzu. Gdy spojrzymy na nie z góry,
ze stacji wind na zachodnim końcu Leas, widzimy, że skupiają się
w istny rząd. Ponieważ ta część wybrzeża jest poszarpana wcinającymi
się w morze wysokimi przylądkami, plaża jest taktycznie odcięta
i tworzy rodzaj prywatnej własności, wyjąwszy czas podczas niskiego
stanu wody, gdy ludzie mogą obejść końce przylądków. Wobec tego
wynajem tych domów jest specjalnie pożądany w czasie sezonu
kąpielowego, wielu zaś mieszkańców ma zwyczaj wynajmować je
wraz z umeblowaniem na cały sezon osobom należącym do dobrego
towarzystwa i wpływowym.
Państwo Randolfowie Bunting należeli niewątpliwie do takich.
Oczywiście prawdą jest, że nie należeli do arystokracji ani do
klasy ludzi, których „Herald” mógłby swobodnie nazwać „gentle”.
Nie mieli prawa do żadnego herbu. Lecz nie mieli też (jak to pani
Bunting czasami podkreślała) żadnych pretensji w tym kierunku;
byli to ludzie zupełnie pozbawieni snobizmu (o ile obecnie jest
ktokolwiek istotnie od niego wolny). Zwyczajni, swego chowu
państwo Bunting – Randolfowie Bunting – „zacni ludzie” jak to się
mówi – pochodzący z szeroko rozgałęzionego pnia hampshirskiego
oddanego piwowarstwu, a choć nie wiadomo, czy stosownie wynagrodzony
„Herald” zaliczyłby ich do „gentle” czy nie, pomimo to nie
ma wątpliwości, że pani Bunting była zupełnie usprawiedliwiona,
prenumerując „Gentlewoman”, pan Bunting zaś i Fred byli pracowitymi
gentlemanami, a wszystkie ich postępki i myśli były przyzwoite
i dobre. Razem z nimi mieszkały tam dwie panny Glendower, dla
których pani Bunting była rodzajem matki od czasu śmierci pani
Glendower.
Panny Glendower były siostrami przyrodnimi, były bez kwestii
„gentle”, pochodziły z rodziny wiejskiej, która wiele generacji wstecz
zaprzestała handlu, wzniosła się od razu jak Antaeus, odświeżyła się
i wzbogaciła. Starsza Adelina, z kupiecką krwią w żyłach, była bogatą
dziedziczką, była istotnie bardzo bogata, miała ciemne włosy, szare
oczy i poważne usposobienie; a po śmierci ojca, który umarł nieco
wcześniej niż macocha, pozostały jej do dyspozycji tylko ostatki młodości.
Miała wtedy około dwudziestu siedmiu lat. Wczesną młodość
poświęciła słabości charakteru swego ojca, w sposób przypominający
dziewczęce lata Elżbiety Barret Buntining. Jednakowoż po odejściu
ojca w sfery, gdzie charakter jego miał niewątpliwie szersze widoki
– (czymże bowiem jest ten padół, jeżeli nie miejscem, gdzie dopiero
formują się charaktery?) – wyjrzała śmiało na świat. Okazało się,
że miała umysł pojętny, dużo nagromadzonej energii i sporą dozę
ambicji. Wyznawała czysty i krytyczny socjalizm, kwitła na publicznych
spotkaniach, a obecnie była zaręczona z osobistością istotnie
świetną i obiecującą, choć nieco ekstrawagancką i romantyczną – z p.
Harrym Chatterisem, siostrzeńcem hrabiego, bohaterem pewnego
skandalu i zupełnie prawdopodobnym kandydatem liberałów dywizji
Hythe of Kent. Ta ostatnia sprawa była właśnie dyskutowana i on
czynił zabiegi i panna Glendower, która lubiła odczuwać, że jest mu
podporą, czyniła również starania w tej sprawie i z tego to głównie
powodu Buntingowie wynajęli na lato dom w Sandgate. Mógł czasami
odwiedzić ich i pozostać z nimi przez dobę lub dłużej, czasami zaś
mógł odjechać w interesach, ponieważ był znany jako bardzo rzutki
i świetny, pierwszej klasy młody polityk – a Hythe, wziąwszy wszystko
pod rozwagę, było bardzo zadowolone, mając go za kandydata.
Fred Bunting zaś był zaręczony z przyrodnią siostrą wymienionej
panny Glendower, siedemnastoletnią panną Mabel Glendower,
o wiele mniej bogatą i nieco pospolitą, która już w czasach szkolnych
odkryła, że nie warto próbować być inteligentną w obecności
Adeliny.
Buntingowie nie używali wprawdzie „mieszanej” kąpieli, w roku
1898 było to jeszcze ciągle uważane za bardzo wątpliwie przyzwoite,
jednakowoż pan Rudolf Bunting i jego syn Fred schodzili z paniami
swobodnie na dół, zamiast chować się lub iść na spacer, stosownie do
dawniejszej mody (pomimo że panna Mabel Glendower, narzeczona
Freda, należała do kąpiących się). Szli, tworząc małą procesję pod
zielonymi dębami, przez ogród i w dół po stopniach aż do brzegu
morza.
Pani Bunting w swoich szkłach szła pierwsza, razem z nią
szła panna Glendower, która nie kąpała się, ponieważ uważała,
że to poniża jej godność – miała na sobie jeden z tych prostych,
tanich kostiumów socjalistycznej mody. Za tą przednią strażą szły
jedna za drugą trzy dziewczęta w ładnych paryskich kostiumach
kąpielowych i czepeczkach – jakkolwiek w tej chwili otulone były
kompletnie w płaszcze kąpielowe z kapturami – prócz tego miały na
sobie oczywiście pończochy i trzewiki – kąpały się w pończochach
i trzewikach. Następnie szła służąca pani Bunting i druga pokojówka
i służąca panien Glendower niosąca ręczniki, a w małym odstępie
dwaj mężczyźni dźwigający liny i inne rzeczy. Pani Bunting zawsze
obwiązywała liną swoje córki zanim weszły do wody i trzymała linę
w rękach, dopóki nie wyszły szczęśliwie z powrotem. Jednak Mabel
Glendower nie chciała dać się obwiązywać liną.
W miejscu, gdzie ogród kończył się, a zaczynało się wybrzeże,
panna Glendower odłączyła się od idących, usiadła na żelaznej,
zielonej ławce pod dębem i znalazłszy miejsce, gdzie przerwała czytanie
Sir George Tressady – książki, którą naturalnie w tych czasach
uważała za nadzwyczaj ważną – siedziała, przyglądając się jak reszta
towarzystwa idzie ku brzegowi. Tworzyli oni bardzo miłą i wesołą
grupę ożywionych ludzi, na wybrzeżu zalanym światłem słonecznym
i na tle spokojnego morza o barwach w smugi zielone i granatowe,
pomarszczonego w delikatny wzór drobniutkimi falami i kryjącego
w sobie już od czasów starożytnych rozmaite niespodzianki.
Skoro doszły do miarki oznaczającej wysoki stan wody, gdzie
przebywanie w kostiumach kąpielowych nie jest już nieprzyzwoitością,
każda z młodych dam wręczyła swój płaszcz służącej, a po
kilku chwilach żartów i śmiechu oraz uważnych badań ze strony pani
Bunting, czy nie ma pewnych galaretowatych stworzeń morskich,
panny weszły do wody. Po jednej lub dwu minutach Betty, jak się
zdaje, przestała się pluskać i zaczęła spoglądać przed siebie, a wtedy
wszystkie również spojrzały i zobaczyły o jakieś trzydzieści jardów
przed sobą głowę syreny płynącej jakby ku lądowi.
Oczywiście myślały, że jest to jakaś sąsiadka z pobliskich domów.
Były nieco zdziwione tym, że nie zauważyły jej wejścia do wody,
lecz poza tym w zjawieniu się jej nie widziały ani śladu czegoś
nadprzyrodzonego. Przeprowadziły zwykłe w takich spotkaniach
ukradkowe obserwacje, podczas których skonstatowały, że płynie
nadzwyczaj pięknie, że ma prześliczną twarz i ramiona, nie mogły
jednak zauważyć jej przepysznych złotych włosów, ponieważ były
schowane w modnej frygijskiej czapeczce kąpielowej, zabranej – jak
się później zwierzyła memu kuzynowi Melvillowi – parę dni przedtem
z plaży w Normandii. Nie mogły także widzieć jej kształtnych pleców
z powodu czerwonego kostiumu, który miała na sobie.
Ponieważ trwanie przeglądu doszło już do punktu, poza który bez
nieprzyzwoitości nie można go było przedłużać, Mabel zamierzała
rozpocząć na nowo pluskanie się w wodzie, mówiąc do Betty: „Ma
czerwony kostium, chciałabym zobaczyć” – gdy nagle nastąpiło coś
strasznego.
Pływaczka rzuciła się jakoś krzywo w wodzie, wyciągnęła ramiona
i – zniknęła!
Był to jeden z takich wypadków mrożących krew w żyłach,
widok znany każdemu z książek i imaginacji, a bardzo rzadko kiedy
oglądany własnymi oczyma.
Przez chwilę wszyscy stali bez ruchu. Przeszła sekunda, dwie,
trzy, nagle ukazało się nagie ramię i zniknęło znowu.
Mabel opowiadała mi, że przez cały czas stała nieruchomo jak
sparaliżowana, lecz dwie panny Bunting, ochłonąwszy nieco, wrzasnęły:
„Och! Ona tonie!” – i zaczęły na gwałt posuwać się ku brzegowi.
Proces ten został z wielką przytomnością umysłu przyśpieszony
przez panią Bunting, która całym ciężarem oparła się o linę, ciągnąc
ją coraz dalej aż do stóp obmurowania brzegu, gdzie przysiadła
i wyciągnęła je na kilka jardów od krawędzi lądu. Panna Glendower
spostrzegła, co się dzieje, zaczęła schodzić po stopniach i trzymając
Sir George Tressady w jednej ręce a drogą ocieniając oczy, krzyknęła
wyraźnym rezolutnym głosem: „Musimy ją ocalić!”. Służące, jak
przystało na nie, wrzeszczały tylko – lecz dwaj mężczyźni rozpoczęli,
jak się zdaje, działać z wielką przytomnością umysłu. „Fred, drabina
sąsiada!” – powiedział pan Randolf Bunting – ponieważ najbliższy
sąsiad zamiast wygodnych stopni kamiennych miał wysoki mur
i długą drabinę, na którą u Buntingów od dawna zwracono uwagę,
jako na „coś”, co może przydać się w razie wypadku. Zdaje się, że
obaj w jednej chwili zrzucili surduty, kamizelki, kołnierze, krawatki
i trzewiki i wciągnęli drabinę sąsiada do wody.
– Gdzie ona jest, papo? – zapytał Fred.
– Prosto, przed nami! – odpowiedział pan Bunting i jakby na
potwierdzenie tych słów wynurzyło się znowu jedno ramię i coś
ciemnego, co w świetle późniejszych zdarzeń jestem skłonny uważać
za przypadkowo wysunięty nad wodę ogon syreny.
Żaden z obu gentelmanów nie był doświadczonym pływakiem,
o ile mogę się domyślić pan Bunting w podnieceniu niemal zupełnie
zapomniał, czy umiał pływać, lecz obaj brodzili śmiało po obu
stronach drabiny, popychając ją przed sobą i zbliżając się do głębiny
w sposób nie przynoszący wstydu naszemu narodowi i rasie.
Z tym wszystkim można sobie powinszować, że w całej sprawie
nie chodziło o ratunek istotnie tonącej osoby. W czasie moich badań
jakiekolwiek drażliwości, możliwe przedtem, ustały już i jest to
teraz zupełnie pewne, że podczas gdy Fred płynął ciągle w kierunku
długości drabiny i wprowadzał ją w ten sposób w powolny ruch
rotacyjny dokoła jej osi, pan Bunting zdołał już połknąć poważną
ilość wody morskiej i kopał Freda w piersi z bezcelową gorliwością.
Czynił to, jak tłumaczył potem, „aby mi nogi poszły na dół,
rozumie pan. Coś tam było z tą drabiną, wie pan, i ciągle mi szły
do góry!”
Wtem, zupełnie niespodziewanie syrena wynurzyła się obok
nich i jedno jej piękne ramię podtrzymało pana Buntinga w pasie
a drugie spoczęło na drabinie. Gdy poddałem później Freda krzyżowym
pytaniom, dowiedziałem się, że syrena nie wydawała się
wtedy ani blada, ani przestraszona, ani pozbawiona oddechu, choć
w czasie wypadku Fred był zbyt silnie podniecony, aby zdawać sobie
sprawę z tych szczegółów. Uśmiechała się i powiedziała spokojnym,
miłym głosem: „Chwycił mnie skurcz”. Obaj mężczyźni byli o tym
przekonani.
Pan Bunting zamierzał właśnie powiedzieć jej, aby trzymała się
silnie, a będzie ocalona, gdy niewielka fala chlusnęła mu wprost
w usta i zredukowała jego przemowę do dzikich parskań.
Fred powiedział: „My panią zaciągniemy”, czy coś podobnego,
i tak wisieli wszyscy, balansując w wodzie, ku zmartwieniu pana
Buntinga.
Zdaję się, że balansowali tak przez pewien czas. Fred powiada,
że syrena spoglądała spokojnie, lecz z pewnym zdumieniem, i że
zdawała się mierzyć odległość do brzegu.
– Macie panowie zamiar ocalić mnie? – zapytała go.
Zaczął rozmyślać, co by tu można zrobić, nim ojciec zatonie
i odpowiedział:
– Teraz panią ocalimy.
– Chcecie mnie, panowie, wyciągnąć na brzeg?
Ponieważ wydawała mu się tak spokojna, pomyślał, że może jej
wytłumaczyć swój plan operacyjny.
– Niech pani spróbuje schwycić koniec drabiny, kopnę nogami.
Tylko parę jardów i wyleziemy z głębiny, żebyśmy tylko mogli.
– Chwilkę tylko – odezwał się pan Bunting. – Niech złapię oddech,
uff, woda morska, chlap i plusk!
Nagle wydało się Fredowi, że zdarzył się cud. Woda zakotłowała
się szalonym wirem, jakby wskutek śrubowych ruchów propellera,
on zaś schwycił syrenę i drabinę w sam czas, jak mu się zdawało, aby
zapobiec zmyciu ich przez fale w kierunku kanału. Ojciec zniknął mu
z oczu z wyrazem zdumienia na twarzy a potem ukazał się znowu;
o ile można było rozpoznać grzbiet i nogi, trzymając się drabiny
jakimś śmiertelnym chwytem. I patrzcie się! Byli już o dwanaście
jardów bliżej brzegu, gdzie woda była tylko pięć stóp głęboka, a Fred
zmacał grunt nogami.
Skoro poczuł jego dotknięcie, natychmiast poprzednie jego
zdumienie i przestrach zmieniły się w najczystsze bohaterstwo.
Popchnął drabinę i syrenę przed siebie, pozbył się drabiny i swego
zupełnie już roztrzęsionego rodzica, schwycił syrenę ciasno w ramiona
i uniósł ją ponad wodę.
Młode panie zawołały: „Ocalona!”. Służące krzyknęły: „Ocalona!”.
Rozmaite głosy wykrzykiwały jak echo: „Ocalona! Hurra!”. Faktycznie
wszyscy krzyczeli: „Ocalona!” z wyjątkiem pani Bunting, której – jak
opowiada – wydawało się, że pan Bunting dostał jakichś konwulsji,
i z wyjątkiem pana Buntinga, który zdawał się pozostawać pod
wrażeniem, że wszystkie prawa natury, na mocy których Opatrzność
pozwala nam unosić się na wodzie i pływać, pozostały w zawieszeniu
i że jedyną rzeczą, jaka mu jeszcze pozostaje do zrobienia przed
rychłą śmiercią jest wierzgać nogami z całej siły i jak najszybciej.
Lecz w ciągu kilkunastu sekund głowa jego wynurzyła się, a nogi
stanęły na dnie, a wtedy zaczął wydawać z siebie głosy jak wieloryb
lub koń, parskać jak rozgniewany kot i skrzypieć jak piła, wyciskając
wodę z oczu, pani Bunting zaś mogła nareszcie zwrócić uwagę na
piękny ciężar, przytulony do jej syna.
Jest to bardzo ciekawe, że syrena znajdowała się co najmniej
minutę nad wodą, zanim ktokolwiek zauważył, że różniła się w czymkolwiek
od innych pań. Przypuszczam, że wszyscy otoczyli ją blisko
i spoglądali tylko na jej piękną twarz, albo może wyobrażali sobie,
że nosi rodzaj niedyskretnego, lecz modnego ubrania dolnego, jak
do jazdy konnej lub coś w tym rodzaju, jakkolwiek bądź, nikt nie
zauważył niczego, choć było to jasne jak dzień. Na pewno mieszało
się to z kostiumem. I tak stali tam, wyobrażając sobie, że Fred ocalił
damę, niewątpliwie z lepszej sfery pochodzącą, która wyszła do
kąpieli z jednego z sąsiednich domów i dziwili się tylko, dlaczego na
wszystko w świecie, nikt nie upomina się o nią. Ona zaś przytulała
się do Freda a on do niej, jak to później w rozmowie z nim zauważyła
panna Mabel Glendower.
– Chwycił mnie skurcz – odezwała się syrena z ustami zwróconymi
ku policzkowi Freda, a jednym okiem ku pani Bunting. – Pewna
jestem, że to skurcz… czuję go jeszcze.
– Nie widzę nikogo… – zaczęła pani Bunting.
– Proszę mnie zanieść – powiedziała syrena, przymykając oczy,
jak gdyby zrobiło się jej słabo, choć policzki miała zaróżowione
i ciepłe. – Proszę mnie zanieść.
– Dokąd? – zapytał gapiowato Fred.
– Proszę mnie zanieść do domu – powiedziała szeptem do niego.
– Do jakiego domu?
Pani Bunting przysunęła się bliżej.
– Do pańskiego domu – oznajmiła syrena, przymykając oczy na
dobre i pozostając nieczułą na dalsze uwagi.
– Ona… Ja nic nie rozumiem – powiedziała pani Bunting, zwracając
się do wszystkich.
I właśnie wtedy wszyscy zobaczyli to. Nettie, młodsza panna
Bunting, spostrzegła pierwsza. Pokazała palcem, jak powiada, zanim
mogła wydobyć głos z siebie. Wtedy zobaczyli wszyscy! Panna
Glendower była jak sądzę ostatnią, która to spostrzegła. W każdym
razie było to podobne do niej, jeżeli zobaczyła ostatnia.
– Mamo! – powiedziała Nettie, wyrażając w słowach ogólną
zgrozę. – Mamo! Ona ma ogon!
Wtedy trzy służące i Mabel Glendower wrzasnęły jedna po drugiej:
– Patrzcie! Ogon!
– Na miłość! – powiedziała pani Bunting i zabrakło jej słów.
– Och! – wyrzekła panna Glendower, kładąc rękę na sercu.
Wtedy jedna ze sług przypomniała sobie jej nazwę i wrzasnęła:
„To syrena!”. A wtedy wszyscy krzyknęli: „To syrena!”.
Z wyjątkiem samej syreny, zachowującej się zupełnie biernie,
udającej zemdloną, opartej na Fredzie i ciągle jeszcze pozostającej
w jego ramionach.

Książka dostępna w naszej księgarni.