Dziś, kiedy siedzę w cieniu winnicy pod błękitnym niebem południowej Italii, wydaje mi się czystym przypadkiem moje spotkanie z Mr. Cavorem i udział w jego dziwnych przygodach. A tak przecież było.
Pamiętam, byłem właśnie wówczas w takim usposobieniu ducha, które kazało mi unikać najmniejszego niepokoju. I w Lympne zamieszkałem tylko dlatego, że to chyba najspokojniejsza miejscowość w świecie – istna mysia nora. – Tutaj w każdym razie można będzie bez przeszkody pracować – myślałem. Tymczasem inaczej się stało!
Muszę zaznaczyć, że bezpośrednio przedtem poniosłem znaczne straty w rozmaitych handlowych przedsiębiorstwach i – jak dziwnie mi myśleć o tym dziś, kiedy opływam w dostatki – cierpiałem wówczas biedę dotkliwą.
Nie będę się rozwodził, jak się to stało; rzecz znana: wszystkie handlowe przedsiębiorstwa są połączone z ryzykiem – no i zaryzykowałem, tylko bardzo nieszczęśliwie. Przyszło pożegnać się z całym majątkiem – jeszcze zostali wierzyciele nie bardzo skłonni do ustępstw.
Cóż miałem robić? Pójść pracować za ladą sklepową?
Wydawało mi się, że po przedsiębiorstwach handlowych najlepiej płatnym zajęciem jest pisanie sztuk teatralnych. Zawsze uważałem się za uzdolnionego do dramaturgii, tylko odkładałem pisanie na czarną godzinę. Niestety! Godzina ta nadeszła – zdecydowałem się popróbować.
Wkrótce musiałem przyznać, że nie tak to łatwo, jak mi się zdawało, napisać dramat (z początku przeznaczałem na to tylko dziesięć dni) – doszedłem też do przekonania, że koniecznie muszę się oddzielić od świata.
Oto powód mego osiedlenia się w Lympne, oto dlaczego nająłem maleńką chatkę, prawie bez mebli i sam postanowiłem sobie przyrządzać obiady.
Oczywiście, mistress Bond nie byłaby zadowolona z mej kuchni, jednak trzeba jako łagodzącą okoliczność wziąć pod uwagę, że nie miałem żadnych naczyń, prócz dzbanka na kawę i dwóch patelni.
W ogóle – biorąc piwo i bułki na kredyt – nie bardzo biedowałem.
A już pod względem samotności – nad Lympne nie znalazłbym lepszego.
Miasteczko to leży w gliniastym pasie hrabstwa Kent; moja chatka wychodziła na romneyskie bagna, za którymi w dali siniało morze. Dżdżystą porą w Lympne ani przejść, ani przejechać nie można. Mówią nawet, że listonosz chodzi na szczudłach.
Gdyby nie historyczne wspomnienia (Lympne za czasów rzymskiego panowania było wielkim morskim portem Anglii zwanym Portus Lemanus – obecnie morze odeszło już na cztery mile od brzegu) miasteczko naprawdę dawno by już porzucono. Do dziś jeszcze zachowały się tam ruiny rzymskich budowli; istnieje nawet jedna ulica, którą brukowali Rzymianie.
Często wchodziłem na wierzchołek pagórka, i patrząc na rozścielające się u stóp mych okolice, myślałem o dziwnym losie tego zakątka ziemi: niegdyś bogaty port, moc okrętów, ożywiony tłum ludzi, a dziś kałuża błota, para baranów pasących się na trawie – no i ja…
Tam gdzie był dawniej port, teraz rozpanoszyło się nieprzejrzane bagnisko, a na brzegach jego, gdzieniegdzie sterczą dzwonnice średniowiecznych miasteczek powoli wymierających podobnie jak Lympne.
Widok bagien całkiem niebrzydki. Z bliska wszystko poorane jarami i kanałami, a w dali, na morzu, z piętnaście mil od brzegu widnieje Dungeness, rodzaj niby wielkiej grobli. Jeszcze dalej ku zachodowi pagórki Hastings. Czasami wydają się całkiem bliskie, czasami znikają z widnokręgu.
Okno, przy którym pracowałem, wychodziło na wzgórze; z tego okna po raz pierwszy ujrzałem Cavora, właśnie w chwili, gdy biedziłem się nad scenariuszem mej sztuki.
Słońce tylko co zaszło. Osobliwa, czarna sylwetka Cavora ostro rysowała się na zielono-żółtym tle nieba, tak że nie mogłem nie zwrócić na nią uwagi.
Był to maleńki, okrąglutki, cienkonogi człowieczek o bardzo energicznych ruchach i nader oryginalnie odziany: w krykietową czapeczkę, marynarkę, krótkie spodenki do roweru i pstre pończochy. Bezustannie gestykulował rękami, kiwał głową i mruczał! Jak żyję, nie słyszałem takiego mruczenia – całkiem jak szmer silnego, elektrycznego motoru.
Prócz tego co chwila głośno odcharkiwał.
Przeszedłszy obok mego okna, zaczął wdrapywać się na wzgórek po ścieżce nadzwyczajnie oślizgłej skutkiem świeżego deszczu. Na szczycie wzgórka stanął, spojrzał na zegarek i natychmiast zaczął schodzić z powrotem – z widocznym pośpiechem, olbrzymimi krokami stawiając nogi oblepione skorupą gliniastego błota.
To zaszło w pierwszym dniu mojego pobytu w Lympne, a więc w najbardziej gwałtownym stadium twórczej gorączki; toteż pogderawszy trochę na przeszkodę w pracy, zaraz powróciłem do mego scenariusza. Cóż, kiedy to zjawisko powtórzyło się z najmniejszymi szczegółami na drugi i trzeci dzień, potem zaczęło się powtarzać każdego pogodnego wieczoru, tak że trudno mi już było skupić uwagę.
– Niech go diabli wezmą – myślałem – czy przypadkiem nie uczy się uchodzić za marionetkę?
Po niejakim czasie złość moja zaczęła przechodzić w zaciekawienie. Co tam może robić ten szczególny maleńki człowieczek?
Po dwóch tygodniach nie mogłem dłużej wytrzymać i pewnego pięknego wieczora podszedłem ku niemu właśnie w chwili, gdy stojąc na szczycie wzgórka, wyjmował zegarek.
Z bliska twarz jego okazała się mięsista i czerwona o maleńkich czarnych oczkach.
– Minutkę, sir, jeśli wolno – zagadnąłem.
– Minutę – powtórzył – do usług! Lecz jeśli pan chciałby ze mną porozmawiać, może się razem przejdziemy?
– Z całą przyjemnością – odrzekłem, idąc za nim.
– Jak pan widzi, prowadzę bardzo uregulowane życie. Czasu mam niewiele.
– Pan rzeczywiście o tej godzinie zawsze spaceruje?
– Tak, przychodzę przyjrzeć się zachodowi słońca.
– Tylko, że nigdy pan na nie nie patrzy.
– Jak? Nigdy nie patrzę?
– No tak, trzynaście wieczorów już pana śledzę i ani razu nie zauważyłem, żeby pan obserwował słońce – ani razu.
Zmarszczył brwi, jakby rozwiązując jakieś trudne zagadnienie.
– No tak, przede wszystkim rozkoszuję się czystym powietrzem. Wchodzę po tej ścieżynce i przez tamte wrota – zwrócił głowę w tę stronę – wracam. Zakreślam koło.
– Ależ nigdy pan nie robił i nie robi tej drogi; przecież tam żadnego przejścia nie ma. Ot, na przykład dzisiaj…
– No tak, dzisiaj… Dzisiaj, spojrzawszy na zegarek, przekonałem się, że już za mało czasu, by iść naokoło. Straciłem niepotrzebnie trzy minuty, musiałem się spieszyć…
– Codziennie pan tak samo traci…
Mały człowieczek spojrzał na mnie ze zdziwieniem, i pomyślawszy chwilę, odrzekł:
– Być może, być może… że tak i jest. A o czymże to chciał pan ze mną mówić?
– O tym właśnie.
– O czym?
– Dlaczego pan zawsze to samo robi? Dlaczego pan tak dziwnie mruczy?…
– Mruczę?
– No, właśnie. O tak – zacząłem naśladować jego mruczenie.
Małego człowieka dźwięk ten widocznie przykro uderzył.
– Czyż ja naprawdę tak robię?
– Codziennie.
Zatrzymał się z godnością i uważnie popatrzył na mnie.
– Czyż możliwe, żeby się u mnie wytworzyło takie przyzwyczajenie? – pytał.
– Niech pan sam osądzi. Bardzo prawdopodobne, że tak.
Schwycił dolną wargę dwoma palcami prawej ręki i zaczął patrzyć na błoto rozpryskujące się pod stopami.
Pomilczawszy chwilę, rzekł:
– Jestem bardzo zajęty, a pan chce wiedzieć dlaczego to wszystko robię. Mogę pana zapewnić, że sam nie wiem i do dziś nie wiedziałem o tym zupełnie. Muszę wierzyć, że pan ma słuszność. Rzeczywiście nigdy nie przekroczyłem granic tego pola. Pewnie pana tym bardzo niepokoję?
– Nie żeby mnie pan niepokoił – odrzekłem – ale proszę sobie wyobrazić, że piszę sztukę…
– Nie mogę sobie tego wyobrazić – przerwał.
– Więc, że chce pan w ogóle skupić myśli.
– Ach, tak, pojmuję – krzyknął i przy tym tak się zmieszał, że zrobiło mi się przykro. Wszak to niegrzecznie pytać nieznanego człowieka, dlaczego dyszy, idąc ulicą.
– Bo to widzi pan – ciągnął, jakby przepraszając – taki u mnie powstał nawyk; trzeba go zwalczyć.
– Nie ma po co, jeżeli trudno. A zresztą, co mi do pańskich nawyków; uważałbym to za ograniczenie pańskiej wolności, gdybym pana chciał nakłonić do pozbycia się ich.
– Ależ nie, przeciwnie, jestem panu zobowiązany. Unikać muszę nawyków. Czy nie byłby pan łaskaw jeszcze raz mi powtórzyć to mruczenie.
– A otóż, coś w rodzaju: zuzzu, zuzzu, zuzzu… ale, zresztą, wie pan, to trudno…
– Tak, rozumiem! Bardzo dziękuję! W istocie staję się mocno roztargniony. Ma pan rację, panie, zupełną rację. Bardzo dziękuję. Ale trzeba z tym skończyć; boję się, żebym pana zanadto od domu nie odciągnął.
– Spodziewam się, że pan się nie gniewa.
– Ależ nie, wcale nie!
Moment staliśmy jeszcze w milczeniu, po czym uchyliłem kapelusza i pożegnałem się. Nerwowym ruchem odkłonił się i tak się rozeszliśmy. Na progu swego domku obejrzałem się i zdziwiłem zmianą całej postaci dziwaka. Już nie mruczał, nie gestykulował, lecz szedł z wolna, osłabiony, jak gdyby kulejąc. To mnie, nie wiem czemu, wzruszyło. Zaczekawszy aż znikł, powróciłem do swej sztuki.
Przez dwa wieczory się nie zjawiał, tak że zaczęło mi go brakować, zwłaszcza że mógł mi się stać typem sentymentalno-komicznej osoby dla sztuki. Na trzeci dzień niespodzianie wszedł do mnie.
W pierwszej chwili się zdziwiłem, ale wnet wszystko się wyjaśniło: chciał kupić mój domek.
– Nie śmiem panu czynić wymówek – mówił – ale pan wpłynął na zmianę moich nawyków. Latami się tu przechadzałem, może i mruczałem, a pan mi to uniemożliwił.
Wyraziłem przypuszczenie, że może obierze inne miejsce dla swych przechadzek.
– Niepodobna. Tu nie ma gdzie więcej spacerować; już próbowałem, muszę teraz wszystkie wieczory spędzać w domu.
– Ależ miły panie, jeśli to dla pana tak nieodzowne…
– Dla mnie to wprost sprawa życia lub śmierci. Ja, widzi pan, zajmuję się naukowymi badaniami… wynalazkami… Mieszkam tam – wskazał palcem w kierunku okna – w tym domu z białym kominem zza drzew sterczącym. A teraz kończę bardzo ważne doświadczenie… bardzo ważne, zapewniam pana. Wymaga ciągłego wysiłku myśli, nieustannej uwagi. Wieczorem zaś głowa pracuje szczególnie intensywnie: tu właśnie miewam szczęśliwe pomysły, tu oglądam rzecz z nowego punktu widzenia.
– Czemużbyś pan w takim razie nie miał przechadzać się jak dawniej?
– Niepodobna. Teraz musiałbym myśleć o panu, o pańskiej sztuce, o tym, że pan mnie śledzi i gniewa się. Nie, muszę kupić ten domek.
Prosiłem o zwłokę do namysłu, zanim stanowczo odpowiem. Ja bym się gotów i zgodzić, ale wszak dom nie mój i nie wiadomo, jak zmianę mieszkańca przyjmie gospodarz. A ponadto mały ów człowieczek czyni jakieś doświadczenia i to bardzo ważne; warto by się o nich dowiedzieć więcej, może i dla mnie znajdzie jakieś odpowiednie zajęcie. Postanowiłem wysondować swego znajomego.
Okazał się przystępny i zaczął opowiadać jak człowiek, który długo milczał. Mówił godzinę. I wyznaję, że się zasłuchałem. Co prawda na pierwszy raz niewiele z tych objaśnień zrozumiałem, tak były zasypane nieznanymi terminami a nawet formułami matematycznymi, które zapisywał na strzępku koperty.
– Tak, tak – potakiwałem – niech pan mówi dalej. – Jednak nie wiem, czy w stosownym czasie wtrącałem te słowa.
Niemniej doszedłem do przekonania, że mam przed sobą nie obłąkańca, nie szarlatana ani zwykłego fantastę. Odkrycia jego były głęboko przemyślane. Opowiadał mi o swoim laboratorium i o trzech pomocnikach, prostych chłopach, których sam poduczył. W końcu zaproponował mi, abym zaszedł do niego i przyjrzał się jego siedzibie, na co skwapliwie się zgodziłem, tym chętniej, że przez to rozwiązanie kwestii sprzedaży domku przewlekało się znowu.
W końcu gość mój wstał, aby się pożegnać, usprawiedliwiając się za przydługą nieco wizytę. Mówił, że rozmowa o jego przedsięwzięciu sprawiła mu rzadką przyjemność, że nieczęsto można znaleźć tak inteligentnego słuchacza.
– Wszędzie – ciągnął – tak wiele małostkowości, taka moc intryg! Wystarczy tylko wskazać nową, twórczą a wykonalną ideę, żeby…
A ja, powodując się impulsem, niewiele myśląc, przerwałem mu, chcąc zrobić śmiałą propozycję.
– Dlaczegóżby – rzekłem – nie miał pan przychodzić do mnie co dzień pogadać o swojej pracy. Przyzwyczaił się pan myśleć o niej podczas spacerów. Teraz, niestety, to przyzwyczajenie naruszyłem. Czemużby nie zamienić go na inne? Niech pan patrzy na mnie jak na akumulator, który pan będzie codziennie naładowywał, aby w razie potrzeby móc się tym nabojem posługiwać. Ja tak mało znam się na tym wszystkim, że ani sam nie mogę pańskiej idei podchwycić, ani też poddać jej komuś innemu.
Widocznie zajęty tą myślą przemilczał chwilkę, wreszcie rzekł:
– Ale pewnie będę pana krępował?
– Nigdy w świecie! Nadzwyczajnie mnie pan dziś zainteresował.
– Jeśli tak, byłoby mi ogromnie miło. Nic tak nie rozjaśnia myśli, jak możność wyłożenia jej drugiemu. Dotychczas…
– Ani słowa więcej, drogi panie. Sprawa ułożona.
– Doprawdy boję się nadużywać pańskiego czasu.
– Nie ma lepszego odpoczynku niż zmiana zajęcia.
Na tym skończyliśmy. Schodząc ze schodów, obrócił się i rzekł:
– Ja i tak już bardzo panu jestem zobowiązany.
Na moje pytające spojrzenie dodał:
– Dzięki panu wyleczyłem się z nawyku chrapania czy mruczenia, jak pan mówi.
Skłoniwszy się, odrzekłem, że bardzo mi miło być mu pożyteczny w czym mogę.
Ledwie zszedł ze schodów, zaczął mruczeć i wymachiwać rękami, stare nawyki widocznie brały górę, gdy tylko przestawał uważać na siebie.
No cóż, koniec końców to mnie nic nie obchodzi.
Po tej rozmowie odwiedzał mnie dwa dni z rzędu i za każdym razem odczytywał całe prace o eterze, potencjale siły przyciągania, koncentracji energii i tym podobnych tematach. Zagłębiwszy się w wygodne krzesło, od czasu do czasu dorzucałem pojedyncze słowa: właśnie, tak, tak, rozumiem, chociaż w rzeczywistości bardzo niewiele pojmowałem. Tylko czasami w jego lekcjach trafiały się miejsca dla mnie zupełnie jasne, szybko jednak traciłem wątek myśli. Po niejakim czasie uwaga moja do tego stopnia wygasła, że zupełnie przestawałem słyszeć i patrzyłem na czytającego tylko w celu wyzyskania jego postaci do roli komicznej figury w jakiejkolwiek farsie.
Przy pierwszej sposobności wybrałem się zwiedzić jego siedzibę. Okazała się bardzo obszerna i nadzwyczajnie skromnie urządzona. Prócz trzech wyżej wspomnianych pomocników nie miał żadnej posługi, jadał więcej niż z filozoficzną prostotą, był absolutnym wegetarianinem, nie pijał nic prócz wody.
Szczegółowe oględziny jego laboratorium mogły usunąć wszelkie nasuwające się wątpliwości: dom od góry do dołu przedstawiał się jak doskonale urządzona fabryka o bardzo interesującym i czynnym wyglądzie. W piwnicach stały dynamomaszyny, na pierwszym piętrze wszystkie możliwe chemiczne i fizyczne aparaty, w kuchni paleniska i piece różnego rodzaju, w sadzie ustawiony był motor gazowy. Gospodarz pokazywał mi to wszystko z takim zapałem, do jakiego być może zdolny jest tylko człowiek, który wiele dni przeżył i przemyślał w osamotnieniu. Podwójną gadatliwością wynagradzał sobie teraz długie milczenie.
Pomocnikami jego byli ludzie, co to są do wszystkiego, nienadzwyczajnie inteligentni, za to sumienni, silni, sprytni i pojętni. Jeden z nich, Sparg, z zawodu ślusarz, był dawniej marynarzem; drugi, Gibbs, zajmował się stolarstwem, trzeci, dawniej ogrodowy robotnik, teraz stał się prawą ręką samego Cavora stojącego na czele całego dzieła. Wszyscy trzej jeszcze mniej ode mnie rozumieli z tego wszystkiego, mimo to każdy z nich ściśle i dokładnie wypełniał pracę powierzoną mu przez mistrza.
Wyznaję, że jestem w kwestiach naukowych profanem, nie będę się wtedy nawet starał wykładać naukowym językiem treści jego doświadczeń, gdyż takie usiłowania zbiłyby z tropu nie tylko czytelników, ale i mnie samego. Postaram się natomiast wypowiedzieć swoje wrażenia tak, jak sam je przyjąłem, i takim językiem, jakim umiem.
Celem badań Cavora było wynalezienie nieprzezroczystej materii (on użył tu jakiegoś innego, równoznacznego terminu, który zapomniałem) w stosunku do różnego rodzaju energii promienistej. Promienistą energią, według niego, jest każda siła rozprzestrzeniająca się z pewnego centralnego punktu promieniami i oddziałująca na ciała przez odległość, podobnie jak światło, ciepło, fale elektryczne Marconiego, jak promienie rentgenowskie, o których niedawno tak wiele mówiono, lub jak siła przyciągania. Prawie wszystkie materie są bardziej lub mniej nieprzezroczyste czy nieprzepuszczające dla tej lub innej formy promienistej energii. Na przykład szkło łatwo przepuszcza światło, a tak bardzo silnie zatrzymuje ciepło, że może służyć jako materiał na ekrany przed kominkami, a ałun także całkiem przezroczysty dla światła, zupełnie ciepła nie przepuszcza. I na odwrót – roztwór jodu w siarkowęglowodorze dobrze przepuszczający ciepło, zgoła nieczuły jest na światło. Wszystkie metale okazują się nie tylko obojętne na światło i ciepło, lecz i na fale elektryczne swobodnie przenikające szkło i rozczyn jodu. Ale ze wszystkich znanych materii nie ma żadnej obojętnej na siłę ciążenia. Możemy używać różnych ekranów dla ochrony od ciepła, światła, od fal elektrycznych, lecz nic nie może nas odgrodzić od ciążenia ku Słońcu albo ku Ziemi. Nie wiadomo, czy istnieje materia zdolna do tej usługi; Cavor myślał, że powinna by istnieć, i dowodził tego szeregiem rozumowań i formuł, które by mógł pojąć chyba lord Kelvin, profesor Lodge lub profesor Karol Pearson, ja zaś słuchałem, mrugałem oczami i powtarzałem: tak, tak, proszę, mów pan dalej.
Ze wszystkich objaśnień Cavora zrozumiałem tylko, że dawno szuka materii obojętnej na siłę ciążenia, doświadcza jakichś
metalicznych stopów, dodaje jakiś nowy pierwiastek, może helium, otrzymywany z Londynu w hermetycznie zamkniętych, glinianych naczyniach. Teraz mi nie wierzą, ale ja mam to przekonanie, że w słojach było helium. Szkoda, że wtedy nie zapisałem szczegółów, lecz nie mogłem wiedzieć, że będą potrzebne. Człowiek mający nieco wyobraźni łatwo wnioskuje, jakie miałoby skutki odkrycie takiej materii i zrozumie wrażenie moje, gdy na koniec stał mi się jasny cel badań Cavora.
Otóż masz, czegoś szukał!
Długo nie mogłem zrozumieć, czy jego dowody są jasne; nie śmiałem go spytać, bojąc się okazać własną gruntowną ignorancję. Od czasu odwiedzin u Cavora zarzuciłem pracę nad sztuką. Wyobraźnia moja dążyła w innym kierunku. Następstwa wynalazku materii obojętnej na siłę przyciągania wydawały mi się niezliczonymi, zdolnymi do cudów, do przewrotu w nauce i życiu. Dość wspomnieć, że przy pomocy takiej materii każdy ciężar można by podnieść jednym palcem. Pomyśleć tylko o zastosowaniu w sprawach wojskowych na lądzie i morzu, w różnych budowlach, w przenoszeniu ciężarów, we wszystkich gałęziach pracy ludzkiej! Taki wypadek da się spotkać raz na tysiąc lat. Marzyłem o przywilejach i patentach, o koncesjach i agenturach, o opanowaniu świata przez Towarzystwo Keworytu. A ja ojciec chrzestny Keworytu – jeden z głównych założycieli. Jakże się tu opanować?! Rzuciłem wszystkie zajęcia i postawiłem na jedną kartę swoje życie.
– Jesteśmy teraz na drodze do największego wynalazku – mówiłem, akcentując końcówkę my. – Będzie pan musiał chyba użyć przemocy, by nie dopuścić mnie do współpracownictwa. Od jutra staję się pańskim czwartym pomocnikiem!
Cavora zdziwił mój zapał, lecz propozycję przyjął życzliwie. Nazbyt skromnie oceniał siebie i swoje dzieło.
– Naprawdę chce pan? – pytał, patrząc na mnie z pewnym zdziwieniem. – A cóż z pańską sztuką? Zatem jej pan nie kończy?
– Daj mi pan spokój z tą sztuką, czyż pan nie widzi, jak wielkie pan tworzy dzieło?
Stanowczo nie zdawał sobie sprawy z praktycznego znaczenia wynalazku, tylko pracował jak czysty teoretyk. Gdy mówił o doniosłości swoich doświadczeń, miał na myśli tylko to, że udowodnią mylność jednych hipotez, a na ich miejsce postawią inne; o praktyczne zastosowanie wynalezionej substancji się nie troszczył. Substancja da się pomyśleć, trzeba ją uzyskać – oto cały arsenał motywów kierujących. Było w nim naprawdę coś dziecinnego. Zapewne rozważał: wynajdę nowe ciało posiadające niesłychane własności; nazwę je „keworytem” albo „keworynem”, na wieki wsławię swe imię, stanę się członkiem Akademii Królewskiej, portret mój zamieści pismo „Nature” na równi z wizerunkami wielkich uczonych i… i koniec!