Pewnego popołudnia w czasie odpływu Mr. Isbister, młody artysta mieszkający w Boscastle, wyszedł ze swego domu nad malowniczą zatokę w Pentargen, pragnąc zwiedzić znajdujące się tam groty. W połowie drogi, wiodącej po urwistej ścieżce do wybrzeża w Pentargen, natknął się na człowieka, który siedział pod wystającym zwałem skał. Jego postawa wyrażała głęboką rozpacz. Ręce zwisały mu bezsilnie, oczy były czerwone i nieruchomo utkwione w przestrzeń, twarz miał mokrą od łez.
Obejrzał się na odgłos kroków Isbistera. Obaj zmieszali się, szczególnie Isbister; chcąc jednak pokryć niezręczność swojego mimowolnego przystanku, zauważył tonem głębokiego przekonania, że, jak na tę porę, upał był dość duży.
– Istotnie – odpowiedział obcy krótko, zawahał się i dodał bezbarwnym głosem: – Nie mogę spać.
Isbister zatrzymał się nagle.
– Tak?
– Brzmi to może dziwacznie – rzekł obcy, kierując znużony wzrok w stronę twarzy Isbistera – lecz nie spałem. Nie spałem wcale przez sześć nocy.
– Radziłeś się pan?
– Tak. Liche dawali mi rady i lekarstwa. Mój system nerwowy… To wszystko bardzo dobre dla pospólstwa. To trudno wyjaśnić. Nie mam odwagi zażyć… dość silnych leków.
– Stąd trudność – rzekł Isbister.
Stał bezradnie na wąskiej ścieżce, nie wiedząc, co począć. Widać było, że człowiek ten chciał mówić. Myśl dość naturalna wśród takich okoliczności przynagliła go do podtrzymania rozmowy:
– Nigdy nie cierpiałem na bezsenność – rzekł tonem zwyczajnej pogawędki – lecz w przypadkach, które znam, ludzie znajdowali cośkolwiek…
– Boję się eksperymentów.
Mówił głosem znużonym. Zrobił wzgardliwy ruch ręką i przez jakiś czas obaj milczeli.
– Próbował pan dużo chodzić? – zapytał Isbister, nieufnie rzucając okiem na kostium turystyczny swego towarzysza.
– Ależ próbowałem. Być może w sposób nierozsądny. Szedłem wzdłuż wybrzeża, dzień za dniem, od samego New Quay. Lecz do znużenia myśli przybyło jeszcze znużenie fizyczne. Przyczyną tego niepokoju jest nadmiar pracy, kłopoty. Zdarzyło się coś…
Urwał, jakby aż nadto znużony. Potarł czoło wychudłą ręką. Zaczął znowu mówić, lecz jak człowiek, który mówi do siebie samego.
– Jestem samotnym wilkiem, osowiałym człowiekiem, wędrującym po świecie, który mnie nic nie obchodzi. Nie mam żony, nie mam dzieci. Któż to mówi o bezdzietnych, że są jako gałązki obumarłe na drzewie życia? Nie mam żony, nie mam dzieci, nie mogę znaleźć żadnych obowiązków. Nie ma nawet pragnień w moim sercu. W końcu zabrałem się do wykonania jednej rzeczy. Powiedziałem sobie, że chcę to uczynić i żeby móc to uczynić, żeby przemóc odrętwienie tego tępego ciała, uciekłem się do leków. Ale miałem ich dość, tych leków! Nie wiem, czy pan odczuwa ten straszny ciężar ciała, jego rozpaczliwe wołanie o czas, o życie! Okrada ducha. Żyć! Żyjemy tylko strzępami. Musimy jeść, a potem nadchodzą leniwe przyjemności lub przykrości trawienia. Musimy wdychać powietrze, bo inaczej myśli nam leniwieją, głupieją, błądzą po otchłaniach. Tysiące roztargnień czyha wewnątrz i na zewnątrz, a potem nadchodzi ospałość i wreszcie sen. Zdaje się, że ludzie żyją dla snu. Jakże małą część dnia można nazwać swoją własnością, w razie najlepszych nawet warunków! Wreszcie przychodzą owi fałszywi przyjaciele, pomocnicy, alkaloidy, które usuwają przyrodzone znużenie i zabijają spoczynek – czarna kawa, kokaina.
– Rozumiem – rzekł Isbister.
– Dokonałem swego dzieła – rzekł bezsenny człowiek żałosnym tonem.
– I to jest nagroda za nie?
– Tak.
Przez chwilę obaj milczeli.
– Nie może pan sobie wyobrazić szalonej żądzy snu, jaką czuję. Jest to głód i pragnienie. Od sześciu długich dni, odkąd skończyłem moje dzieło, umysł zamienił mi się w gwałtowny wir, nieruszający z miejsca i nieustający w kotłowaniu, w rwący potok myśli pędzących nie wiedzieć dokąd, biegnących szybko i wytrwale… – zamilkł. – Ku otchłani – dodał wreszcie.
– Musisz pan spać – rzekł Isbister stanowczo, z miną człowieka, który odkrył lekarstwo.
– Myśl moja jest zupełnie jasna. Nigdy jaśniejsza nie była. Lecz wiem, że idę ku otchłani. Teraz…
– Cóż teraz?
– Czy widział pan rzeczy staczające się w wirze w dół? Precz od światła dziennego, do tego słodkiego światła zdrowia.
Obcy wyciągnął rękę, oczy jego były dzikie, a głos nagle nabrał siły.
– Ja się zabiję. Jeżeli nie w inny sposób, to u stóp owej ciemnej przepaści, gdzie fale są zielone, a biała piana wznosi się i opada ku dołowi. Tam w każdym razie jest sen.
– To nierozsądne – rzekł Isbister, przerażony histerycznym wybuchem obcego. – Lekarstwa są lepsze.
– Tam przynajmniej jest sen – powtórzył obcy, nie zważając na słowa Isbistera.
Isbister spojrzał na niego i zaczął zastanawiać się, czy jakaś zawiła Opatrzność nie sprowadziła ich tutaj obu.
– Nie ma w tym nic pewnego zresztą – zauważył wreszcie.
– Podobna skała jest w Lulworth Cove, w każdym razie tak wysoka jak ta. A mała dziewczynka spadła z samego szczytu w przepaść i żyje do dziś dnia. Jest zdrowa i ma się dobrze.
– Lecz te oto skały?
– Można przeleżeć na nich niewygodnie przez całą mroźną noc, z potłuczonymi kośćmi, co kłują, ilekroć zadrżysz, a nad głową pluska ci lodowata woda.
Spojrzenia obu mężczyzn spotkały się.
– Przykro mi, że niszczę pańskie ideały – rzekł Isbister obojętne. – Atoli samobójstwo nad tym urwiskiem lub nad jakimkolwiek innym urwiskiem, mówię jako artysta… – Zaśmiał się. – To tak piekielnie dyletanckie.
– Lecz owa druga rzecz – rzekł bezsenny gniewnie. – Nikt nie utrzyma się przy zdrowych zmysłach, jeżeli noc za samego… – I nagle zwrócił się upiorną twarzą ku swemu zbawcy. – Cóż się może stać? – zapytał. – Cóż się może zdarzyć? Snują się, snują, snują, snują. Toczy się to w koło, w koło i w koło na wieki.
Stanął, nie przestał jednak zataczać ręką kręgów.
– Już dobrze, stary chłopie – rzekł Isbister z miną wiernego przyjaciela. – Nie dręcz się. Zaufaj mi.
Obcy opuścił rękę i znowu się odwrócił. Poszli ścieżką aż do pagórków niedaleko Penally, a przez cały czas obcy gestykulował i wypowiadał urywane zdania, odnoszące się do jego wirującego mózgu. Doszedłszy do pagórków, stanęli na jakiś czas w miejscu, z którego widać było czarną, tajemną otchłań Blackapitu, a potem obcy usiadł. Isbister podejmował rozmowę, ilekroć ścieżka była dość szeroka, aby obu pomieścić. Rozwodził się nad zawiłą trudnością wylądowania w Boscastle w czas niepogody, kiedy nagle i bez żadnego związku towarzysz jego znowu mu przerwał.
– Głowa moja nie jest już tym, czym była – rzekł, uzupełniając niewypowiedziane słowa znaczącymi ruchami. – Nie jest tym, czym była. Jest tam jakiś straszny ciężar. Nie, nie senność, dałby Bóg, żeby była! To raczej jak cień, głęboki cień padający nagle i szybko na coś, co w pełnym ruchu. Snuje się, snuje ku ciemnościom. Nie umiem tego wyrazić.
Urwał słabym głosem.
– Nie kłopocz się, stary druhu – rzekł Isbister. – Sądzę, że rozumiem. Zresztą to obojętne, czy mi powiesz to wszystko teraz, co…
Obcy przyłożył ręce do oczu i potarł je kilka razy. Isbister wpadł na nowy pomysł.
– Chodź pan do mojego pokoju – rzekł – i spróbuj wypalić fajkę. Pokażę panu także kilka szkiców z tego Blackapitu, jeżeli to pana zajmie.
Ów zaś powstał posłusznie i poszedł za nim po pochyłości góry.
Kilkakrotnie Isbister słyszał, jak obcy potykał się na stoku góry, a ruchy jego były powolne i niepewne.
– Proszę, niech pan wejdzie – rzekł Isbister.– Spróbuj pan kilku papierosów i błogiego alkoholu. Pijesz pan przecie wódkę?
Obcy zawahał się u furtki ogrodowej. Zdawało się, że nie wie, co robi.
– Nie piję – rzekł z wolna, idąc ścieżką ogrodową, a po upływie chwili powtórzył jakby nieprzytomnie: – Nie, nie piję. Toczy się. Snuje się, krąży, snuje nocą…
– Czy wędrowałeś pan wzdłuż tego wybrzeża sam?
– Tak.
– To niemądrze. Przepraszam, że tak mówię. Sam! Jak pan mówi: znużenie cielesne nie jest lekarstwem na znużenie myśli. Któż panu tak poradził? Nic dziwnego: chodzić! A słońce piecze nad głową, skwar, znużenie, samotność przez cały długi dzień, a wreszcie, przypuszczam, kładzie się pan spać i usiłuje z wielkim trudem, nieprawdaż? – Isbister urwał nagle i z powątpiewaniem spojrzał na cierpiącego.
– Spójrz pan na te skały! – zawołał obcy, czyniąc gest pełen siły. – Spójrz na to morze, które jaśniało tu i drgało od wieków! Spójrz na białą pianę, która toczy się w ciemność pod tę wielką skałę. I na to sklepienie niebieskie, z którego kopuły tryska oślepiające słońce. Grzeje, podtrzymuje i rozwesela pana. A dla mnie… – Odwrócił ku niemu głowę i pokazał twarz upiornie bladą, oczy wyblakłe, krwią nabiegłe, i bezkrwiste wargi. Mówił prawie szeptem: – Dla mnie jest płaszczem nędzy. Cały świat jest płaszczem nędzy.
Isbister patrzył na dziką piękność oblanych słońcem skał, a potem znowu spojrzał na tę rozpaczającą twarz. Przez chwilę milczał.
Zerwał się i machnął wzgardliwie ręką.
– Gdy się pan prześpisz przez jedną noc – rzekł – nie będziesz tu widział nędzy. Na to daję słowo.
Teraz miał już zupełną pewność, że to spotkanie było opatrznościowe. Jeszcze pół godziny wcześniej czuł się straszliwie znudzony. A oto znalazł zajęcie. Zdawało mu się, że pierwszą potrzebą tej wyczerpanej istoty było towarzystwo. Usiadł na murawie obok nieruchomo tkwiącej postaci i od razu wytoczył prawdziwe działo plotkarskiej rozmowy.
Słuchacz jego, zdawało się, popadł w zupełne zobojętnienie; patrzył zgryźliwie w stronę morza i mówił tylko, ilekroć Isbister zadawał mu pytanie wprost, i to nie na wszystkie odpowiadał pytania, lecz nie dawał znaku oporu przeciw temu życzliwemu wdzieraniu się w jego rozpacz.
Na swój sposób okazywał nawet wdzięczność, a kiedy znów Isbister poczuł, że paplanina jego, niczym niepodsycana, zaczyna tracić na sile i poddał mu myśl, że należałoby raczej zejść ze stoku i wrócić do Boscastle, skąd ma się widok na Blackapit, obcy uległ bez szemrania. W połowie drogi zaczął mówić do siebie.
U progu potknął się i wszedł do pokoju jak człowiek, który nic nie widzi.
Potem usiadł raptownie i ciężko w wygodnym fotelu, zdawało się niemal, że weń wpada. Pochylił się, czoło ukrywszy w dłoniach, i tak siedział bez ruchu.
Po chwili wydał lekki dźwięk z gardła. Isbister krzątał się po pokoju z nerwowością niedoświadczonego gospodarza, czyniąc drobne uwagi, które wprost nie wymagały odpowiedzi. Przeszedł przez pokój, żeby sięgnąć po swą tekę, ustawił ją na stole i uważnie patrzył na zegar.
– Nie wiem, czy zechciałbyś pan zjeść ze mną kolację – rzekł, trzymając w ręku niezapalony papieros, a w głowie kołatał mu zamiar, żeby obcemu dać zażyć ukradkiem chloratu. – Skromnie, zimna baranina i tort, zdaje mi się – dodał te słowa po krótkim milczeniu.
Obcy nie dawał odpowiedzi. Isbister przystanął z zapałką w ręku i przyglądał mu się uważnie.
Cisza przedłużała się. Zapałka zgasła, Isbister odłożył niezapalony papieros, ujął tekę, otworzył, położył ją znowu, zawahał się, zdawało się, że ma już mówić.
– Może… – szepnął, nie mogąc uwolnić się od wątpliwości. Po chwili rzucił okiem na drzwi i znowu na siedzącego. Potem na palcach wymknął się z pokoju, spoglądając na swego towarzysza.
Zamknął drzwi cichutko. Brama domu stała otworem. Isbister wyszedł na próg i stanął w miejscu, z którego mógł widzieć obcego przez otwarte okno. Ów zaś nie ruszał się.
Garstka dzieci, idąca gościńcem, przystanęła i przyglądała się ciekawie artyście. Flisak zamienił z nim kilka grzecznych słów. Czuł, że może jego postawa i miejsce, w którym stał, budziły zaciekawienie swoją niezwykłością. Może z zapaloną fajką wydałby się bardziej naturalny. Wyciągnął fajkę i pęcherz z kieszeni i powoli zaczął sposobić się do palenia.
Nagle usłyszał za sobą głos swej gospodyni, która niosła z kuchni zapaloną lampę. Odwrócił się, wymachując fajką, i zatrzymał ją u drzwi swego salonu. Z niejakim trudem wyjaśnił jej sytuację, gdyż nie wiedziała, że miał gościa. Wróciła zatem ze swoją lampą, zdziwiona i zaciekawiona, a on, zarumieniony i mniej swobodny, podjął na nowo czuwanie w rogu bramy.
Kiedy już wypalił fajkę, a nietoperze zaczęły krążyć wokół, nie mógł dłużej opanować ciekawości, porzucił więc wahania i powrócił cichaczem do salonu. Przystanął w drzwiach. Obcy znajdował się ciągle w tej samej pozycji, odcinając się czarno na tle okna. Oprócz śpiewu kilku żeglarzy na pokładzie okrętu przewożącego dachówkę, nic nie mąciło nieruchomej ciszy wieczoru.
Przez myśli Isbistera przebiegł jakiś błysk; zerwał się, przechylił całym ciałem przez stół i słuchał. Przykre podejrzenie spotęgowało się, przeszło w przeświadczenie. Zdumienie ogarnęło go i zamieniło się w grozę.
Nie było słychać najmniejszego śladu oddechu ze strony siedzącej postaci.
Przyczołgał się powoli i bez szmeru do stołu, zatrzymując się po drodze dwa razy, żeby słuchać. W końcu dotarł tak blisko, że mógł położyć rękę na poręczy fotela. Pochylił się nad obcym tuż obok jego głowy. Potem schylił się jeszcze niżej, tak żeby móc zajrzeć w jego twarz. Zerwał się gwałtownie i wydał okrzyk. Oczy obcego były prostymi, białymi plamami.
Spojrzał znowu i zauważył, że były otwarte, że jednak źrenice znikły za powiekami. Przeląkł się nagle. Przerażony dziwacznością stanu obcego, ujął go za plecy i wstrząsnął nim silnie.
– Czy pan śpi?
Nagle owładnęło nim przekonanie, że człowiek ten był trupem. Zaczął od razu krzątać się i hałasować, przebiegł pokój tam i z powrotem, potykając się o stół, i szarpnął za dzwonek.
– Proszę przynieść światło, natychmiast – rzekł w przedpokoju. – Przyjaciel mój zasłabł.
Potem wrócił do postaci siedzącej nieruchomo, chwycił ją za plecy, wstrząsnął nimi silnie i krzyknął. Pokój zapełnił się żółtym blaskiem, gdy zdumiona gospodyni weszła ze światłem.
– Muszę w tej chwili iść po doktora – rzekł. – Albo to śmierć, albo jakiś atak. Czy jest we wsi lekarz? Gdzie można go znaleźć?