Czerwcowe słońce oświecało rynek miasta Starej Warszawy, ślizgało się po wieży ratuszowej, oblewało złotem szczyty domów, połamane i zębate, i kładło się na bogate towary wschodnie w kramach kupców ormiańskich, tureckich i wszelkich wreszcie narodowości, którzy sprzedawali wyroby swoich krajów. Dzień już był dość znacznie posunięty, bo na tak zwanym półzegrzu wybiła właśnie godzina ósma, i ruch na rynku wrzał w najlepsze, a gwar ten był nie lada, nadając całości barwny charakter. Pełen skrzętności i zabiegów o życie powszednie. Bo że gdzieś tam, w owym, krwawym roku 1655, rozbijała się wielka burza, to cóż to mogło obchodzić Warszawę, daleką od wojny i jej klęsk? Toteż szło tu owo życie, a jednak pełne ruchu, które przez ciąg wieków nadaje jej takie poetyczne znaczenie.
W podłużnej izbie domu, stojącego w zachodniej połaci rynku, z której to izby jedynie okno wychodziło na rynek, przechadzał się w tej chwili poważny mąż, suchy, kościsty, mocny brunet, o wystających policzkach, z wąsami przystrzyżonymi starannie tak, że sterczały pod nosem jak szczotka, ubrany w drelichowy, leciutki, brązowej barwy żupan, przepasany czerwonym, włóczkowym pasem. Był to pan Michał Fukier, ławnik Warszawy, a właściciel słynnej na całe miasto winiarni. Przechadzał się on właśnie po gościnnej izbie, z rękami w tył założonymi, i doglądał, czy chłopak, który się zwijał ze ścierką, dobrze i uczciwie wyciera ławy i stoły. Gdy gdziekolwiek jego bystre oko dostrzegło jakąś niedoskonałość w tej winiarni, uszy chłopca, i tak już czerwone, były w robocie. Przy czym imćpan Michał prawił:
– To ty synu, mopanku, to tak czynisz, co ci przykazano? O tu, ile kurzu!… Patrz tylko… Ejże! Mopanku, strzeż się, bo cię tak orżnę jak kota… Patrz, jaka pajęczyna tam w kącie, zetrzyj mi ją zaraz, mopanku! Ej, niecnoto! Pilnuj się, bo mnie już ręka świerzbi! Orżnę, jak mnie widzisz, orżnę, że mopanku ruski miesiąc nie usiądziesz…
Tak gderał pan Fukier, co jednak bardzo silnego wrażenia nie wywierało na chłopcu, który dość leniwie, i ziewając, zmiatał owe kurze i pajęczyny… wywieszając język, i strojąc błazeńskie miny, ilekroć pryncypał jego odwrócił się do niego plecami.
Jeszcze izba gościnna niezupełnie była oczyszczona, gdy otworzyły się cichutko drzwi od sieni, i stanęła w nich figura, kłaniając się ciągle, zgięta do połowy. Był to mężczyzna maleńki, kusy, a cienki jak szczapa. Nad wielką krezą hiszpańską unosiła się maleńka główka z krótkim włosem, czarnym jak węgiel, i z dwojgiem oczek, osadzonych głęboko, i świecących pod krzaczastymi i ciemnymi brwiami jak diamenty. Koło ust, wąziutkich jak pasek czerwony, wieszał się jakiś szyderski uśmiech, jakoby szydził z całego świata i ludzi na nim. Mąż ów był wygolony starannie, blady jak ściana, i ubrany w kuse, modne wówczas suknie hiszpańskie. Przy boku wisiała mu cienka szpada, a w ręku trzymał kapelusz z szerokimi skrzydłami, ozdobiony w dwa wielkie pióra, czerwone i białe. Słowem, wyglądał on na istnego diabła. Stał więc w drzwiach, zgięty do połowy, kłaniając się co chwila.
Skoro go spostrzegł Fukier, podskoczył zaraz ku niemu, i zapraszając rękami do izby, wołał z ukłonami:
– Mości panie Hutten! Proszę, proszę, mopanku, dalej… Lampka gotowa!… Franek, nalej no małmazji imci panu Hutten!
Hutten tymczasem wszedł do izby, rzucił po niej okiem, skłonił się jeszcze raz, i rzekł z kiepska po polsku:
– Czołem, mości panie Michale!
– Czołem, mości panie, czołem – wołał Fukier. – Proszę, mopanku, siadać. Pustki jeszcze u mnie, jak widzisz. Pogadamy, mopanku, przy lampce.
I podsunął Huttenowi zydel. Dwie lampki stały już gotowe, zalane złotym płynem. Hutten położył kapelusz na stole, usiadł na rogu zydla, i wziąwszy szklankę z winem, popatrzył na nie pod światło, skosztował, mlasnął językiem, uśmiechnął się, i popiwszy jeszcze raz, rzekł:
– Już to prawdę rzekłszy, masz pan, panie Michale, najprzedniejsze wino w Warszawie, a osobliwe małmazje.
Głos zaś miał cienki, jak u kobiety, i mówił z cudzoziemskim akcentem:
– To się wie, mopanku! – odezwał się na to Fukier! – Piwnica Fukierów znana jest w całym kraju. U mnie biorą panowie wina aż z Litwy i Ukrainy, mopanku. Takich win nie wszędzie dostać, i są one nie dzisiejsze. Mój dziad i świętej pamięci ojciec fundowali w wina, i ja funduję… Toteż piwnica, mopanku, rośnie, choć teraz ciężkie czasy… Nie idzie, nie idzie…
– Hm – mruknął Hutten. – Ciężkie czasy, to prawda, ale mogą był jeszcze cięższe…
– O! Jakże to? – przysunął się na zydle Fukier. – Czy coś gadają nowego, mopanku? Może wojna jakaś okrutna, hę?
Ale Hutten, zamiast odpowiedzi, wziął lampkę do ręki, popatrzył na nią uważnie pod słońce, napił się, posmakował obejrzał starannie, czy na szkle ciągnie się gęstawy płyn jak oliwa, i widząc, że Fukier aż kręci się na zydlu z niecierpliwości, odezwał się powoli:
– Czy ja tam wiem. Skądże ja mam wiedzieć… Ja nic nie wiem.
– Ejże, mopanku! Kpisz, czy co? A któż będzie wiedział, jeśli nie waszmość, panie Filipie!… Przecież jesteś sekretarzem przybocznym królowej jejmości!
– To cóż z tego?… Gadam o ciężkich czasach, bo może będzie wojna… Albo już jest wojna?… A może będzie i druga, czy ja tam wiem…
– Z kimże będzie druga wojna, gadajże, mopanku?
– Hm!… Może ze Szwedem.
– Ze Szwedem! Patrzajże! – załamuje ręce Fukier. – To nieszczęście, mopanku!
– A tak, tak… Ja też wam coś powiem, panie Michale… Bo, że ja tam z Gizanką żonaty, a ty się tam swarzysz z Gizami o patronat w kaplicy przy kościele św. Ducha, to nie patrz na to… Ja jestem człowiekiem otwartym – co w sercu, to na języku… I Gizowie mnie też nie kupili, chociaż wziąłem żonę z ich rodu.
Fukier nic na to nie odrzekł, jakby nie chciał potwierdzić, a zaprzeczyć nie wypadało, więc Hutten, nachyliwszy się, szeptał dalej:
– Otóż, widzicie, waszmość, że wojna będzie, jak mnie widzisz, tylko pary o tym, co ci mówię, z gęby nie wypuszczaj, bo to szyją pachnie. W środę oto chwycili posła Radziejowskiego, niejakiego Jasińskiego, z listami, które miał zaszyte w sukniach, do panów różnych i szlachty, a nawet chana tatarskiego. Wczoraj wzięli onego posła na pytki i dziwy śpiewa… Szwed tylko patrzy, jak tu wpadnie w wielką potencją, i Warszawa się nie ostoi, bo mieszczanie zalegli pola. Wtedy ja wam powiem, schowaj twoje wina, bo je Szwed wypije, i zrujnuje cię z kretesem, a co gorsza, odkryje owe skarby, co je masz po Gizach, od króla Zygmunta Augusta…
Na te słowa Fukier porwał się, jak oparzony, aż trącił stołem, i wywrócił lampkę z małmazją.
– Bodajże cię zabito, mopanku! Jakie skarby? Oszaleliście, czy co z tymi skarbami! Gdzie są? Chodź, szukaj, a jeśli znajdziesz, dam ci ich połowę, jak Fukier jestem, mopanku!
– Hm – mruknął Hutten, utopiwszy wzrok w lecącą ze stołu ciurkiem na ziemię małmazję. – Szkoda oto takiego przedniego wina, i nie ma się czego sierdzić. Ludzie tak gadają, a ja tam nie wiem, gdzie jest prawda. To tylko jest rzeczą pewną, że Fukierowie wzięli wielkie skarby po onej kochanicy królewskiej, co się zwała Barbarą Gizanką.
– Wzięli, wzięli! – Począł pan Michał, chodząc po izbie wielkimi krokami. – To ja wiem, mopanku, że tak ludzie gadali i gadają… Ale, żebym zrujnował całą piwnicę na wskroś, nic nie znajdę… Kosztowało mnie to, mopanku, tysiąc złotych, cały tysiąc, jak mnie widzisz… I ot, nic mi z tego nie przyszło oprócz straty…
A widząc, że Hutten milczy uparcie, i wpatruje się w kapiącą ze stołu małmazję, dodał:
– Szwedzi odkryją, gadasz, mopanku. Niechże odkrywają. Tylko ja nie wiem, jakim sposobem mogą oni coś odkryć, kiedy ja nie odkryłem, bo znam, mopanku, moją piwnicę, jak własną kieszeń…
– Waszmość, panie Michale – odezwał się powoli Hutten. – Gadasz, że znasz własną piwnicę dobrze… Hm! Nie widzi mi się to jakoś. Czy ty wiesz, co tam za cegłami jest? Zbadałeś każdą cegłę, hę? A oto ja ci coś powiem. Czemu ty tej dziewki nie chcesz dać Bartkowi Landikierowi?…
– Czemu? Czemu? – zaperzył się Fukier. – Temu, że nie chcę, mopanku, i basta.
– A to nie jest żadna racja!
– Dla mnie racja, to wystarczy.
I znów Fukier zaczął tańcować po izbie w wielkiej pasji, i gadać:
– Barte Landikier, wielka mi persona, mopanku, nicpoń, biedota… Ja, mopanku, we wściekłość wpadam, kiedy pomyślę, że taki Landikier śmiał podnieść oczy na moją dziewkę
– Przecież to krewniak waszmości.
– Cóż, że krewniak, i jaki tam krewniak! Takich krewniaków, mopanku, ja bym miał pół Warszawy, gdyby tylko dobrze poszukać.
– Zawżdy krewniak – począł znów Hutten. – A nawet dość bliski.
– O! Nie bliski, nie bliski! Że tam kiedyś Fukier, mopanku, ożenił się z Landikierówną, to cóż to za krewniactwo…
– Już jest krewniactwo, nie gadaj, waszmość… Przecież i on patronat kaplicy św. Ducha, o który wam teraz tak chodzi. Wzięliście po Landikierach w dziedzictwie… I są tacy, świadomi rzeczy, którzy głoszą, że Fukierowie urośli na Landikierach, w kronikach nawet to piszą!…
– W kronikach piszą?! Bodaj przepadły, mopanku, takie głupie kroniki. Fukierowie na Landikierach urośli! A niechże temu, co to powiedział, mopanku, język kołem stanie… Gdzież to waszmość czytał takie niecne kroniki?
– Ja nie czytałem, ale czytał mi to Bartek Landikier z pewnej kroniki, którą odszukał w piwnicy, czy na strychu na ratuszu, mole i myszy ją już zjadły…
Fukier, usłyszawszy to, stanął, i załamując ręce, zawołał żałosnym głosem:
– I ja, mopanku, mam dać swoją córkę takiemu niecnocie, co kalumnie wyszukuje w jakichś starych szpargałach informacji na mój ród? Niedoczekanie jego.
– Nie gadaj, waść, nie gadaj, panie Michale, bo nie wiesz, jak to jest. Bartek jest człowiekiem uczonym, i lubi czytać stare pisma. Ono w owej kronice znalazł ślad jakiś o skarbach tych, podobno wie nawet dobrze, gdzie ich szukać należy…
Na te słowa Fukier aż podskoczył. Przybiegł do Huttena, siadł obok niego i rzekł:
– Mój panie Filipie, prawdę mi mówisz? Znalazł ślad, mopanku? Jaki ślad? Gadajże mi!…
– Ja nic nie wiem, nie chciał mi nic mówić… A i co mnie do tego? To tylko wiem, że tak jest, a powiem ci na ucho, że Bartek się odgraża na ciebie, że jeżeli mu dziewki swojej nie dasz, to on pójdzie do króla jegomości, i skarby one odda na potrzeby Rzeczypospolitej…
– A to jakim prawem? Tego uczynić nie może, mopanku…
– Hm! – mruknął Hutten, wysączając do reszty małmazję z lampki. – Król, panie Michale, zawżdy jest królem, i jak będzie chciał to weźmie, osobliwie w takiej potrzebie Rzeczypospolitej jako teraz… I co waść, chudopachołek, zrobisz? Zresztą, twoje są skarby, znalazłeś je? Nie! A więc są one tego, kto je znalazł, i ten może z nimi uczynić, co tylko chce…
– Ale to by była infamia, mopanku! – huknął Fukier, uderzając pięścią w stół, aż wszystkie szklanki zadzwoniły.
– Ha! Nazywaj to sobie waść, jak chcesz, ale skarby wzięliby ci. Wtedy ja ci radzę, pogódź się z Bartkiem, daj mu swoją dziewkę… A skarby mieć będziesz.
To rzekłszy Hutten, żwawo powstał, chwycił za kapelusz, i kłaniając się, wyniósł się z izby cichaczem. Fukier został sam, pogrążony we własnych myślach.
II.
Długo siedział tak pan Michał bez ruchu, podparty na ręku, rozbierając jakąś myśl w głowie, jakąś myśl ciężką i przykrą, bo na czole rysowały mu się głębokie bruzdy, a szczotkowate włosy jeżyły mu się groźnie. W izbie gościnnej panowała cisza, z rynku tylko, przez szczelnie zamknięte okno, grube i opatrzone kratami, dochodził gwar przekupniów, ich sprzeczki i ich kłótnie różnojęzyczne, gdy jak wiadomo, na rynek warszawski zbiegali się w dobie owej nocy kupcy wszystkich narodów, a już Niemcy i Ormianie prym tu trzymali. W kącie na ławie drzemał niedawno zburczany pachołek, sapiąc niemiłosiernie, co jednak nie przerywało zadumy pana Michała.
I byłaby to zaduma bardzo długo zapewne trwająca, gdyby drzwi od siebie nie rozwarły się z trzaskiem, i nie weszła, a raczej nie wtoczyła się przez nie z wielkim impetem nowa osoba. Była to kobieta niemłoda już, ale bardzo tęga. Ubrana była w jubkę z zielonego, weneckiego aksamitu, i w turecką jaskrawych barw chustkę na głowie, zwiniętą w turkan wedle mieszczek obyczaju, z końcami na tył głowy wolno puszczonymi. Kobieta owa, jak rzekliśmy, była już nie młoda – ale na twarzy jej znać było ślady dawnej, niezwykłej piękności, w oczach dużych, czarnych, pełnych ognia i siły, w ustach rumianych, jak u dziewczyny. W ręku trzymała ona wielki różaniec – a cała była spocona, zadyszana i widocznie zalterowana mocno. Weszła z takim trzaskiem i szumem spódnic, że pan Michał aż drgnął, i podniósłszy głowę, wpatrzył się w nowo przybyłą, a chłopak drzemiący zerwał się na równe nogi, i pokornie stanął w kącie, przecierając kułakiem zaspane oczy. Kobieta wszedłszy do izby, padła zaraz na zydel, i sapiąc potężnie, rzekła do chłopaka:
– Znowu śpisz, niecnoto! Jak Pana Boga kocham, z ciebie nie będzie nic dobrego, tylko obwieś. Już nie wytrzymam dłużej… Powiem twojej matce, żeby cię sobie zabrała… Idź na złamanie karku, hultaju! Tylko jeść umiesz, nic więcej… Po całych dniach spisz tylko… Skaranie Boże z takim obwiesiem!…
A zwróciwszy się do pana Michała, który wciąż siedział nieruchomy, poczęła:
– A i jegomość gospodarz także! Oto mi gospodarz! Gdyby nie ja, co latam jak mogę, doglądając wszystkiego, to by cały dobytek już dawno by Panie, licho rozniosło. Pić tylko i spać. O! Któż to wylał tu wino? Hę, kto wylał?…
I wziąwszy pod boki, dalej pytała:
– Kto wylał? Franek, gadaj mi zaraz, psi synu! Jak mi Bóg miły, weźmiesz, hultaju, basy. Kto wylał wino?
– Ale moja Gertrudo – począł pokornie pan Michał. – Był tu imćpan Filip Hutten i skrzynkę małmazji wylał… Ale to już zapłacone, mopanku, zapłacone… Nie nasza szkoda.
– Skrzynkę mówisz? Skrzynkę? Piękna mi skrzynka! Na mniej niż pół szklanki. Jaki mi z jegomościa gospodarz, bodaj tacy gospodarze na kamieniu się rodzili. Gdyby nie mój staruszek, jak Pana Boga kocham, na psa by wszystko poszło. A czemu niestarte, hę? Franek, jak mnie widzisz, weźmiesz basy… Zetrzyj mi to zaraz, smyku!
Franek krzywiąc się niemiłosiernie, i trąc oczy kułakami, ruszył się z kąta, począł oną rozlaną małmazję wycierać. Tymczasem pani Fukierowa, gdyż to ona była, tak gadała do swojego męża:
– Hutten był, Hutten! Bodaj on z piekła nie wyjrzał, pokorny służka Gizów.
– Ale moja jejmość – protestował pan Michał.
– Już mi jegomość nic nie gadaj, nic, bo omal że nie padnę trupem od wielkiej alteracji i despektu, jaki na nas padł. Czy wiesz jegomość, co się święci?
– Ano, nic nie wiem, skądże mam wiedzieć, mopanku?
– Ba, jegomość zawżdy nic nie wiesz, i siedzisz cicho, choćby ci kołki na głowie ciosali, i gdyby nie ja, to by ci Gizowie z kretesem nas zjedli…
– Ale cóż się stało, mopanku?… Gadajże, jejmość!
– Co się stało, co się stało? Oto dzisiaj ksiądz proboszcz od św. Ducha ogłosił z ambony, że kapelanem kaplicy Najświętszej Panny został kleryk Stanisław Giza…
Na te słowa pan Michał porwał się na równe nogi, uderzył pięścią w stół, że omal nie pękł na dwoje, i czerwony jak alkiermas, krzyknął strasznym głosem:
– Mopanku, a nic z tego!… Niedoczekanie ich!… Jak Fukier jestem.
– A czego jegomość gębę drzesz po próżnicy… Idź! Gadaj im to… Zobaczysz, co ci powiedzą. Odgrażałeś się okrutnie, kiwałeś palcem w bucie… I oto masz. Gizowie zrobili kapelanem swojego…
– Kroć sto tysięcy! Babo, milcz! – huknął, tupnąwszy w podłogę nogą pan Michał w wielkiej pasji. – Ja im pokaże, że ich kleryk, pogański syn, nie będzie kapelanem, mopanku. Ja im pokażę. Zaraz idę na ratusz… Ano zobaczymy… Choćbym miał pójść do króla jegomości, mopanku, do sejmu, to pójdę, jak Fukier… Wycisnę się do ostatniego tynfa, sprzedam koszulę z grzbietu, a na swoim postawię, mopanku.
I porwawszy za czapkę i kij, z wielką furią i trzaskiem, wypadł z izby.
Pani Gertruda Fukierowa została sama – przez chwilę patrzyła z uśmiechem wewnętrznego zadowolenia na drzwi, którymi wyszedł jej mąż, po czym wstała i rzekła:
– To dobrze, postawiłam i ja na swoim, niechże krewniacy moi wiedzą, że i Fukier coś znaczy.
A obejrzawszy się wokoło po izbie, zawołała podniesionym głosem:
– Basiu! Basiu!
I potoczyła się ku drzwiom, sapiąc potężnie. W tej chwili w drzwiach, prowadzących w głąb mieszkania, stanęła młoda dzieweczka, lat może siedemnastu. Ubrana w jasny, płócienny kontusik, doskonale oddający jej kształty, blondynka, o dużych, błękitnych oczach, złoto-płowych włosach, o ustach rumianych, była w tej posępnej, mroźnej izbie gościnnej, podobna do słońca, które rozświeca, rozjaśnia i ożywia nawet groby. Zdawała się być wesoła i swobodna, a przecież w jej lazurowych oczach przebijał się jakiś wyraz smutku cichego, jakiejś żałości i bólu. Stanęła w drzwiach, dzierżąc róg białego fartuszka, czekając na rozkazy matki.
– Zostaniesz tu, waćpanna, i jak ktoś przyjdzie, dasz mi znać… Chcę sobie odrobinę odpocząć, bo się zmęczyłam. A weź ze sobą robotę, nie próżnuj! I doglądaj tego nicponia, Franka, który tylko śpi…
Rzekłszy to, pani Fukierowa wytoczyła się z izby, a Basia, przeszedłszy się parę razy, siadła na zydlu, i podparłszy główkę na ręce, pogrążyła się w dumach. Oczywiście, nie musiały to być dumy wesołe, bo białe czoło Basi, coraz większymi, coraz czarniejszymi pokrywało się chmurami – w końcu łza jedna i druga potoczyła się po twarzyczce, aż je musiała fartuchem
ocierać. W izbie oprócz Basi nikogo innego nie było, bo Franek, pozbywszy się oka pańskiego, wyfrunął gdzieś, niecnota. Leżała też w niej wielka cisza, przerywana tylko gryzieniem myszy w kącie pod piecem, i przytłumionym gwarem dochodzącym z rynku. I w takiej ciszy najlepiej, najłacniej się podobno duma – wówczas myśli rosną, wzmagają się, rozwijają się jak motka nić biała, ciągnąca się w nieskończoność, i giną w dali… Ale zarazem są one smutne – bo czy jest człowiek, co by w chwili wielkiej zadumy, w dobie szarej godziny swojego żywota wesoło myślał?
Toteż i Basia w tej chwilowej ciszy myślała smutno, gdy w izbie nagle rozległ się posępny odgłos dzwonu ratuszowego. Znała ona dobrze ten dzwon i wiedziała, co znaczy to dzwonienie niezwykłe o tej porze – ot znaczyło ono, że wójt zwołuje mężów trzech porządków na radę jakąś. Ale co za rada? Coś musiało ważnego zajść w mieście. Wstała więc i chciała zbliżyć się do okna, gdy nagle rozwarły się lekko drzwi od sieni, i wsunęła się do izby pucołowata twarz Franka. Zerknął on spokojnie po wszystkich kątach, a spostrzegłszy, że nie ma tu nikogo oprócz Basi, usunął się cały szybko, i kładąc palec na ustach, a spoglądając trwożliwie na drzwi, wiodące do dalszego mieszania, szepnął:
– Panienko, czy panienka sama?
– Sama… Albo co?
Książka dostępna w naszej księgarni.
Odpowiedź ta jednak widocznie zupełnie nie uspokoiła Franka, bo zapytał, oglądając się ciągle:
– A gdzie jejmość?
– Śpi.
Teraz Franek zbliżył się śmiało do Basi i szepnął:
– Panienko! Pan Bartek mnie tu przysłał…
Dziewczyna na te słowa zarumieniła się cała jak wiśnia, i gwałtownie spytała:
– Co ty gadasz?
– Ano… Spotkałem go na ulicy, a ponieważ jegomość poszedł na ratusz na radę, więc pan Bartek się pyta, czy może zobaczyć panienkę?
Basia załamała rączki pełna nadzwyczajnego niepokoju:
– Ale to być nie może… Matka może wejść.
– Ej, to nic… Ja stanę przy drzwiach na straży, i dam znać, gdyby jejmość szła – mówił Franek. – Pan Bartek ma pilny interes…
Basia nic nie rzekła – stała tylko z załamanymi rączkami jak skamieniała, a Franek widocznie wychodząc z zasady, że kto milczy, ten się zgadza, zawinął się, i mówiąc:
– Więc idę po niego – poleciał.
Jakoż parę minut wsunął się za Frankiem do izby Bartek Landikier. Był to chłopak wysoki, pod powałę, młody, z niewielkim, czarnym wąsikiem, o oczach także czarnych, nosie prostym, ustach rumianych, dużych, nieco namiętnych, i brodzie okrągłej, znamionującej słabość charakteru. Ubrany był w kusy kontusz grodeturowy papuziej barwy, wąski pas nabijany srebrem i buty czerwone. Karabela przy boku była w jaszczur oprawiona. Chłopak miał ze dwadzieścia pięć lat, rumiany był, i wesołość, a chęć używania życia z oczów mu patrzyła. Wszedłszy, uśmiechnął się na widok zestrachanej Basi, i chwyciwszy ją za rączki, całować je począł raz po raz, choć dziewczyna mu je wyrywała, niespokojna. Franek tymczasem usunął się do drugiej izby, przymknął drzwi i stanął na czatach, przebierając na dłoni tynfy, co je dostał od Bartka.
– Przez Boga żywego, co waćpan robisz, panie… Bartku! – szeptała dziewczyna, karmazynowa jak wiśnia. – Gdyby was matula zobaczyła!…
– Nie lękaj się, Basiu, nikt mnie nie zobaczy. Od pani matki stoi na straży Franek, a ichmość, pan Fukier, także nie przyjdzie, bo ma radę na ratuszu.
Mówiąc to, całował zapamiętale ręce dziewczyny. Ta broniła się, szepcząc:
– Dajcież spokój… Jeszcze ktoś usłyszy, i tak już omal nie spalę się ze wstydu…
Uspokoił się przecież Bartek, spojrzał po izbie wokoło, i rzekł:
– No, przynoszę wam, Barbaro, wesołą nowinę…
– O! Cóż takiego? Czy to tylko żarty? – pytała dziewczyna, i dodała z pewnym rzewnym smutkiem. – Ja już tak odwykłam od wesołych nowin, że mi się w nie wierzyć nie chce…
– Ale to już jest prawda i nie żart, Barbarko, jak mnie widzicie. Wiem teraz, gdzie są one skarby, co to ich rodzic was szukał i zburzył, słyszę, całą piwnicę… Ja je znajdę, owo co jest…
– Skarby? Co też gadacie, Bartku! – szepnęła, nie dowierzając, Barbarka.
– Tak jest, skarby… I powiadam ci Barbarko, krocie to tam są, fortuna pańska… Ja wiem, gdzie one są… Ale oddam je waszemu ojcu wtenczas, jak mi was pozwoli wziąć za żonę… Inaczej nie. Napompowałem już imci pana Huttena, by powiedział o tym waszemu ojcu… Musiał tu być dziś rano…
– A był… Ale mi się te skarby jakoś nie widzą. Skądże wy o tym wiecie?
– A! To cała historia. Dziaduś kiedyś wygadał się przede mną, że jak czasu dawnego przybyli z Ukrainy do Warszawy,
to dali do schowania swoje dokumenty i papiery na ratusz. I burmistrz ówczesny schował je do piwnicy pod karceresem, gdzie inne papiery leżały, a też księgi różne, stare. Jako wiesz, Barbarko, ja okrutnie lubię stare księgi… Poszedłem wtedy do owej piwnicy. Patrzę! Moc papierów i ksiąg, całe skrzynie, tylko myszy i mole je tną szpetnie. Począłem więc przeglądać i czytać… I przeglądałem tak owe papiery całe trzy dni, aż trafiłem na starą kronikę, w której jakiś Giza pisał swoje Silva rerum, i tam się doczytałem o owych skarbach, jako je zakopano, gdzie i wiele tam tego jest…
Dziewczyna stała z załamanymi rękami, pełna zdumienia. Bartek zaś gadał dalej:
– Po tym wiem teraz dobrze, gdzie są one skarby. I powiedziałem sobie: oto mam Fukiera, da mi Barbarkę, ja mu dam milionową fortunę… O nie!… Nie!… Niech się pilnuje…
– Nie gadajże tak, Bartku – szepnęła Basia.
– At, co tu w bawełnę owijać… Tak jest i basta! Ale, ale… Dziaduś prosi, byście do niego zaszli. Ja tam będę, pokażę wam ową kronikę… Bądźcie dziś wieczorem.
Basia coś chciała odrzec, gdy nagle rozwarły się drzwi, i wpadł przerażony Franek, sycząc:
– Jejmość wstała! Jejmość wstała!
– Uciekajcie, Bartku, uciekajcie! – zawołała na to Basia przerażona.
Bartek zawinął się żwawo, objął dziewczynę, i wycisnąwszy gorący pocałunek na jej różowej twarzyczce, zniknął za drzwiami sieni. A progu zatrzymał się tylko, i rzekł półgłosem:
– Bądźcie u dziadusia dziś wieczorem… Prosi was o to bardzo.
Ratusz, do którego wprowadzamy dzisiejszego czytelnika, ratusz warszawski w XVII wieku, w dobie, w której świat
jeszcze nie pozbył się zupełnie średniowiecznych powijaków, i miał wszystkie wady tych czasów ciemnoty, barbarzyństwa i młodzieńczego entuzjazmu, a przymiotów nowego ducha niewiele – ratusz, powtarzamy, był środkiem, ogniskiem całego życia miejskiego, jego głową niejako. Bez ratusza nie ma miasta. Z niego, jak ze słońca, biją promienie na cały ten drobny, ruchliwy i swarliwy żywot miejski, on to nadaje blask i barwę – on na koniec tworzy całą tę całość, co się miastem zowie. Odejmiesz miastu ratusz, a stanie się wsią – a sławetni mieszczanie chłopami.
Toteż, jeżeli już taki gmach miejski, to ratusz jeden stroi się we wszystkie znamiona ziemskiej potęgi i siły, jak orzeł patrzy z chmur szczytami swoimi na miasto. Obok kościołów, które są poświęcone Bogu, ratusz jeden ma prawo strzelać w niebo wysoką wieżą, dotykać chmur, prowadzić ciche rozmowy z wiatrami… Z jego szczytu tylko przegląda się w błękicie niebios herb miejski.
We wnętrzu ratusza, w sali pysznie rzeźbionej, zdobnej w portrety królów od Piastów począwszy, a skończywszy na Wazach, zasiadają rajcy miejscy, ojcowie miasta, mężowie trzech porządków.
W murach warszawskiego ratusza odegrała się niejedna tragedia – i jaka jeszcze tragedia! Wieluż to tutaj, w tych mrocznych, posępnych, wilgotnych podziemiach, jęczało nieszczęśliwych. Wieluż to rozciągniętych za średniowiecznych torturach, skonało wśród niesłychanych cierpień. Jakież to długie, smutne dzieje mogłyby nam wyśpiewać tę krwawą rdzą pokryte mury! Ratusz średniowieczny! Toż to jednak wielka tortura – ponure miejsce surowego prawa i ciemnych jego wykonawców.
A na górze, w tej wielkiej sali, ileż to rozegrało się drobnych, śmiesznych, małodusznych scen. Rajcowie miejscy w XVII wieku, to krótkowidzący. Poza murami miasta świat dla nich nie istnieje, i nic ich nie obchodzi. Niech wali się w gruzy, niech pęka z trzaskiem i łoskotem, byle oni mogli sprzedać łokieć swojego falendyszu, miarkę swoich krup, byle oni mogli spocząć nocą w swoim ciepłym łóżku przy boku swojej małżonki. Ich ojczyzna to miasto. Reszta, cóż ich obchodzi!… Czyż mogą zasiąść w burzliwych krzesłach sali sejmowej? Czyż mogą sięgnąć po buławy hetmańskie, po pieczęć kanclerską? Wcale nie! Ręka zwykła dzierżyć łokieć lub miarkę, także by zdołała unieść ciężką buławę?… Czy nie dość dla nich twardych zydlów na ratuszu miejskim, by jeszcze siadać mieli na karmazynowych ławach sali sejmowej?
Zostawiliśmy pana Fukiera, jak z wielkim gniewem i furią wypadł ze swojej winiarni, i pobiegł na ratusz, podbechtany przez żonę na Gizów, którzy swojego krewniaka wsadzili na kapelanię Kaplicy Najświętszej Panny przy kościele św. Ducha, kiedy patronat tej kaplicy z prawa należał do Fukierów. Otóż nasz pan Michał słusznie zagniewany o taką uzurpację, przebiegł szybo przez rynek, wpadł do ratusza, i pnąc się żwawo po schodach, z trzaskiem otworzył drzwi do sali radnej. Nie zastał tu nikogo, oprócz pana Wojciecha Baryczki, wójta i ławnika miejskiego, który siedział pod stole pod oknem, i z mozołem odczytywał jakiś skrypt.
Pan Wojciech był już człowiekiem niemłodym, szpakowatym, grubym i kusym, o oczkach małych, bystrych, przenikliwych, wargach nieco odętych, nad którymi zwieszał się siwy wąs krótko przystrzyżony. Miał na sobie stalowego koloru żupan, szeroki, dostatni, przepasany skórzanym pasem, i buty takiejże barwy. Skoro Fukier wpadł do sali, podniósł głowę,
i popatrzywszy na czerwonego od gniewu pana Michała, nic nie rzekł, tylko zabrał się do dalszego odczytywania skryptu.
– Czołem, mości panie Baryczko! – fuknął Fukier, stając przy wójcie.
– Czo… czołem, mości panie Michale… czołem! – jęknął Baryczka, bo jąkał się szkaradnie, i kładąc skrypt na stole, dodał, wskazując na nie ręką:
– Oto pię… piękna historia. Wiesz ty, ro… robaku, co się święci?
–Wiem, wiem! – począł Fukier, latając po izbie jak oparzony. – Bodaj tego Gizę kat spalił, przepadł niecnota, czysty bisurman, mopanku. Co on za burmistrz! To tyran, mopanku, a nie wolnymi głosy obrany burmistrz! Oho! Niedoczekanie jego… Nie ustąpię, jakim Fukier, mopanku, nie ustąpię!…
Baryczka przez czas tej mowy odwrócił się, i patrzył szeroko roztworzywszy usta i oczy na drepcącego po komnacie Fukiera… A gdy ten skończył, odezwał się;
– Nic, a nic nie ro… rozumiem, cóż wam panie Mi… Michale uczynił burmistrz, że go tak pom… pomstujecie?
– Jak to? Co uczynił? – zawołał się Fukier, zatrzymując się nagle. – Gdzież waść, mopanku, siedzisz u kaduka, że nic nie wiesz… U baby pod pierzyną, czy co?
– Ano… – mruknął Baryczka jakiś skonfundowany, i chciał dalej coś prawić, gdy Fukier mu przerwał:
– Jakże to, mopanku, nic nie wiesz? Nie byłeś w kościele św. Ducha dzisiaj?
– Nie by… byłem…
– Dowiedzże się, że dziś ksiądz proboszcz, mopanku, ogłosił, tam z ambony, jako kapelan kaplicy Najświętszej Panny, został ksiądz Stanisław Giza. Owo, co jest, mopanku. I powiedzże
mi, panie bracie, jakże ja nie mam pomstować tego Gizy, kiedy to jest uzurpacja okrutna, gwałt na mnie krwawy, mopanku…
Baryczka skrzywił się niemiłosiernie, i już miał mówić, gdy nagle rozległ się dźwięk dzwonu, a zaraz potem wszedł do izby sam pan burmistrz, Aleksander Giza.
Był to mężczyzna wysokiego wzrostu i poważnej bardzo postaci. Na twarzy szczelnie wygolonej malował się dobrotliwy uśmiech i spokój niczym niewzruszony. Dwoje czarnych oczu świeciło jeszcze, pomimo dość późnego wieku, niezwykłym ogniem. Otyły był i szedł ciężko. Miał na sobie długi, grodeturowy żupan karmazynowy, nieco po szwach wytarty, pas złotymi niegdyś tkany nitkami, dziś zczerniały, i karabelę przy boku. W ręku trzymał z białego aksamitu czapkę.
Wszedł, i zobaczywszy Fukiera, uśmiechnął się dobrotliwie. Fukier zaś tak jak stał, skamieniał, wytrzeszczył tylko oczy, i patrzył, patrzył coraz straszniejszym, coraz sroższym wzrokiem na burmistrza, aż w końcu, trzęsąc się od wielkiego dzwonu, huknął pełną piersią:
– Mopanku!… Gizo! – bodajżeś skiśniał z kretesem!…
Giza zatrzymał się na środku izby, spojrzał wielkimi oczami na Fukiera, i zwracając się do Baryczki, spytał spokojnie:
– Czy ten człowiek oszalał?
– Oszalał! Oszalał! – porwał się Fukier już w ostatniej pasji. – Będziesz mnie, mopanku, szalonym czynił… Ja ci tu zaśpiewam, mopanku! Niewiniątko udaje, o niczym nie wie, mopanku, a dołki kopie pod człowiekiem, łapy liżąc, w oczy. Oto paskudny jesteś, aż obrzydliwość bierze…
– Mości panie – odrzekł na to poważnie Giza. – Owo lżysz mnie, świadka mam, pozwę cię do sądu marszałkowskiego.
– Pozywaj, kiedy chcesz, mopanku… Ja zawżdy mówię, żeś niecnota… A niewiniątka mi nie udawaj. I jak mnie żywym
widzisz, Gizo, nic z tego nie będzie, żeby twój krewniak został kapelanem przy kaplicy Najświętszej Panny… Ja mam tylko do tego prawa, i wara Gizom od tego, mopanku…
– Aaa – odrzekł Giza, uśmiechając się. – To o to chodzi!
I zawróciwszy się, siadł na zydlu, i dodał:
– Mój panie Michale, gorąco jesteś kąpany, i chociaż mnie zwymyślałeś od ostatnich, przecież ja do ciebie urazy nie mam, Bóg mi świadkiem. On patronat ci chodzi? Ano, cóż ja tu winien? Chciałeś tylko swojego wsadzić na kapelana, chciałem i ja też to samo uczynić. Poszliśmy do konsystorza… Konsystorz rozsądził na moją stronę i koniec. Chcesz się kłócić, idźże do konsystorza, do księga biskupa, do nuncjusza, a nie do mnie. Cóż ja tu winien?…
– Pfuj! – splunął Fukier. – Panie Boże, odpuść. Myślałby kto, mopanku, że to baranek ten Giza, a to wilk, straszne wilczysko tylko w jego skórze. Znam ja cię, mopanku, jak zły szeląg, i mnie w pole nie wywiedziesz miodnymi słówkami. Nie tyś winien! Bodajże tyś przepadł, mopanku. Soliłeś i wygrałeś… Ale wiedz, że teraz, że ja pocznę solić i wygram. Sprzedam ostatnią koszulę, mopanku, a na swoim postawię.
Giza uśmiechnął się nieco szydersko i rzekł:
– Dobrze… Jak wygrasz, ja ochotnie ustąpię… A teraz nie mniej do mnie żadnej pretensji, bo ja tu nie jestem winien. Bliższa zawżdy ciała koszula, niż żupan. Kapelania dobry kąsek, chleb tłusty, nie dziwne, że starałeś się o nią dla swojego.
– Aleś nie miał do tego żadnego prawa, mopanku… Patronat należy do Fukierów od dawien dawna.
– A to nieprawda! Fukierowie, jeśli mają jakieś prawa, to po Landikierach… A przecież cały świat wie o tym dobrze, że Gizowie bliżsi Landikierom, niż Fukierzy.
– Owo fałsz, wierutny fałsz. A choćby nawet tak było, to Fukierowie mają prawo używalności, gdyż zawżdy je egzekwowali…
– To nic nie znaczy…
– Ja ci mówię, że znaczy.
– A ja mówię, że nie.
– A ja mówię, że tak, mopanku.
– Co tu gadać po próżnicy – powstał Giza. – Za chwilę zbiorą się rajcy miejscy na radę, niech nas rozsądzą, kto ma prawo do patronatu…
– Tu nie ma żadnych sądów, mopanku, to rzecz jasna, jak słońce.
– Więc cóż chcesz? Nie chcesz sądu, więc czego chcesz?
– Co chcę, mopanku? – on się pyta. – Owo chcę, żebyś zabrał swojego kapelana, i wysłał go sobie nawet do murzyńskich krajów na kapelanię, mopanku, ale nie do kaplicy przy kościele św. Ducha… Oto, co chcę!
Giza machnął ręką i rzekł:
– Przechera jesteś i basta!
– A ty obwieś ostatni.
– Fukierze!
– Gizo!
Ale już zaczęli się schodzić rajcy, więc Baryczka, który dotąd siedział obok okna nieruchomy, skrzywiony jak półtora nieszczęścia, słuchając tylko w milczeniu zawziętej kłótni, podreptał do nich, i dalejże molestować, żeby dali spokój.
– Nie róbcie de… despektu… so… sob… sobie i miejscu temu, moje ro… robaczki, a to wstyd, dwaj krew… krew… niacy, i tak się swarzą. O… o… oto już schodzą się ra… raj… rajcy, dajcie spokój, moje ro… robaczki.
I zaklinając się na wszystko, a nazywając ciągle robaczkami, gdyż miał takie przysłowie, uspokoił się w końcu, ile że jego jąkająca się mowa trwała długo, że siedli zasapani za stołem radzieckim, około którego powoli poczęli się umieszczać mężowie trzech porządków, zwołani na nadzwyczajną radę za pomocą dzwonu ratuszowego.